Rozdział 26

1.6K 248 111
                                    


DZIEŃ 16 APOKALIPSY

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

DZIEŃ 16 APOKALIPSY

8:41

                        Upłynął niespełna dzień od odjazdu dwójki mężczyzn z przeklętej stacji benzynowej. Można wyklinać ten przystanek ich podróży, ponieważ obaj ledwo uszli z życiem, jednak nie dało się ukryć, że ta próba wzajemnego przetrwania zacieśniła węzeł relacji, wiszący tuż nad ich głowami. Zaczęli więcej ze sobą rozmawiać i nie były to już parszywe odzywki w swoją stronę, dogryzanie wzajemnie czy ulubiony temat Scarletta, czyli wyśmiewanie genitalni pułkownika. Zaczęli rozmawiać o wszystkim, o pięknie starego, normalnego świata czy o przerażającej wizji tego, jak epidemia mogła rozrosnąć się na dalsze kraje i kontynenty. Wydawało się nawet, że za moment zaczną rozmawiać o serialach, które oglądali za młodości, byle nie zacząć tematu tego, co spotkało ich zaledwie kilka godzin wcześniej.

Victor czuł potrzebę zapytania księcia, czy dobrze się czuje po tym, jak prawie stał się ofiarą gwałtu. Było mu go skrycie żal, mimo że jeszcze tydzień wcześniej życzyłby mu tego z pełną premedytacją. Miał też kolejny ból do samego siebie o to, że dobrowolnie puścił go samego w nieznajome, niebezpieczne rejony, będąc pewnym, że pewność siebie i determinacja księcia nie pozwoli mu na wpadniecie w tarapaty. Przeliczył się, zapominając, że książę nie był wyszkolonym, uczonym długimi latami do tego, jak bronić się w nagłych przypadkach, żołnierzem. Był po prostu dzieciakiem z ciętą gadką i zbyt dużą odwagą zaszywającą jego ego.

A kiedy już miał zacząć ten temat, dosłownie pół godziny temu, coś ponownie musiało spieprzyć im się na łeb.

Maska samochodu pozostawała uniesiona w górze, a pułkownik świecił ledwo działającą latarką w stronę środka samochodu, spod którego nagle w trakcie ich podróży zaczął unosić się dym. Z ust mężczyzny co chwilę uciekały głuche przekleństwa, wirujące w delikatnym, ciepłym słońcu padającym z nieba. Byli w czarnej dupie. Victor miał coraz większe wrażenie, że sam Bóg, patrzący na nich z góry nie chciał, aby ta dwójka nie miała zbyt łatwo. Co chwilę podkładał na ich planszy do gry kolejne miny, pułapki, w które zawsze musieli wpaść, akurat kiedy wydawało się, że w końcu wszystko powinno iść po ich myśli. Powagi sytuacji wydawał się jednak nie czuć ani trochę książę, który kucał w tym momencie przy krawędzi szosowej ścieżki w środku lasu. Jego dłoń dyskretnie dotknęła niewielkiej, polnej rośliny, jakby zobaczył w niej przynajmniej odtrutkę, bądź materiał na szczepionkę wbrew tej dziwnej, przeraźliwej chorobie.

— Ostatnio padało dużo deszczu, najprawdopodobniej w benzynie, którą zatankowaliśmy była woda, która rozpieprzyła silnik — mruknął zdruzgotany Victor, drapiąc się nerwowo po potylicy.

Byli w smętnych środku gór, niedaleko Delaney. Wokół nich były jedynie wzgórza, doliny, drzewa i pojedyncze, drewniane domki dalej od szosy. Mógł dojrzeć gdzieś w dole, za masą krzewów rzekę, przynajmniej tak zakładał. To nie dawało im jednak nic, ponieważ od Amaryllis dzielił ich szmat drogi. Był w tym wszystkim jeden plus, przez to, że na co dzień te tereny nie były zamieszkiwane, nie powinno być tutaj dużo królobójców, w porównaniu do ogromnego Cataley czy pewnie centrum Delaney, do którego na sokole oko Victora nie powinni mieć specjalnie daleko.

LYCORIS RADIATAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz