Rozdział 27

1.6K 250 88
                                    

DZIEŃ 16 APOKALIPSY

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

DZIEŃ 16 APOKALIPSY

20:31

              Cały dzień kroczyli szlakiem rzeki po ich prawej. Kilkanaście kilometrów dzieliło ich od przedmieścia Delaney, gdzie był nikły cień szansy, że zdobędą jakąkolwiek pomoc albo sprawny samochód, z którego jakimś cudem wyciągną martwego kierowcę z roztrzaskaną głową. Przez ten cały czas jedyne co ich otaczało to wyniosłe góry, wysokie drzewa czy pojedyncze paśniki dla zwierząt. Leśne, pełne cudownej natury otoczenie pozwoliło im w końcu odetchnąć, oczyścić wszystkie myśli, które do tej pory zajmowały zmartwienia czy przypadkiem zza rogu nie wyskoczy zaraz grupa królobójców liczona w tysiącach.

Jednak nieszczęście, które otuliło ich porankiem, zniknęło na cały dzień, dając im poczucie, że w końcu wygrywają z losem, wróciło okrutnie, kiedy tylko zmierzch rozsiał się po leśnej szosie. A jeszcze dokładniej z chwilą, kiedy nieświadomie wtargnęli na teren jakieś starej niewielkiej wioski, którą również dotknęła epidemia.

— Nie odwracaj się, lepiej szukaj jakiegoś schronienia albo skończymy jako obiad dla królobójców — warknął Victor, popychając lekko ku przodowi księcia, który biegł po zabłoconej drodze tuż obok niego. Blondyn przyciskał mocno do pięści roztrzęsionego szczeniaka, który skomlał pod nosem, z każdym oddanym przez Victora, agresywnym strzałem.

Nie mieli za sobą sporej grupy królobójców. Niespełna pięciu dorosłych osobników i jedno, zarażone dziecko. W normalnej sytuacji Victor wystrzelałby ich w chwilę, jednak w tym momencie lejący się z nieba deszcz i fakt, że nawet nie mieli gdzie się schować, a potwory z każdą chwilą były coraz bliżej, sprawiał, że jeden na dziesięć strzałów był u niego śmiertelny.

— Otruliby się po zjedzeniu mnie — mruknął pod nosem blondyn. Scarlett mimo wszystko wybiegł lekko przed Victora, rozglądając się za jakimkolwiek miejscem, gdzie mogliby się schować. Miejscem, które nie było cholernym paśnikiem, ewentualnie drzewem, na którym mógłby ich w każdej chwili trafić ostry piorun. Jego oddech był przyśpieszony, a wzrok przez okrutny deszcz lejący się na niego rozmazywał się, jakby specjalnie chcąc utrudnić im tę kryzysową sytuację. Byli w środku lasu, gdzie nikt na co dzień nie żył, oprócz mieszkańców już dawno zarażonej wioski, którą minęli dobry kilometr temu.

Wtem jednak do jego uszu, jakby po pęknięciu wygłuszającej bańki mydlanej, która go otaczała, dotarło głośne, piskliwe szczekanie. Blondyn od razu zerknął na szczeniaka w swoich ramionach, który natarczywie próbował wyrwać mu się z rąk, kierując w jego lewą stronę. Książę natychmiast zerknął w tamtą stronę, chcąc przeklinać samego siebie i swoją spostrzegawczość, która zginęła w chwili natarczywego stresu.

Ponieważ kilka metrów od nich, na niewielkim wzgórzu rozdzierała się malutka, drobna chatka, wyglądająca, jakby wirus nie zdążył jej jeszcze tknąć.

LYCORIS RADIATAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz