Rozdział 28

1.4K 226 116
                                    


DZIEŃ 17 APOKALIPSY

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

DZIEŃ 17 APOKALIPSY

6:18

                Scarlett i Victor jednocześnie unieśli spokojnie swoje dłonie do góry, niezbyt rozumiejąc ani słowa czarnowłosego, wysokiego faceta, ani jego złości w stronę nieznajomych. Mogli spodziewać się, że ludzie, którym udało się przeżyć i całkiem dobrze ustawić barykadę przed królobójcami, raczej nie cieszyli się na widok innych przetrwańców, którzy mogliby zepsuć ich spokój. W takich czasach, gdzie ludzie powinni się jednoczyć, jeszcze bardziej się dzielili, a świat nie stawał się wojną między człowiekiem a potworem, natomiast okrutną bitwą człowiek versus człowiek.

Victor zerknął w pierwszej chwili zszokowany w stronę spokojnego księcia, przełykając nerwowo ślinę. Nie wierzył, że po przeżyciu całych siedemnastu dni epidemii, uciekaniu przed śmiercią w postaci zagryzienia przez królobójców i minięciu się z możliwością zakażenia tyle razy, teraz jego żywot skończy się przed bramą od wielkiej posiadłości jakiegoś bogatego, egoistycznego faceta. Zdecydował się więc na próbę podjęcia negocjacji.

— Nie przychodzimy we wrogich zamiarach, trafiliśmy tu przypadkowo — próbował się wytłumaczyć, jednak na oko trzydziestolatek prychnął jedynie pod nosem, od razu wchodząc mu w słowo.

— Słyszałem to już od was setki razy, a potem zza drzewa wyskakiwała reszta waszego frajerskiego Delaney Alive i zaczynały się groźby — warknął mężczyzna, unosząc od swój nos karabin, którym wycelował tym razem prosto w głowę Victora. — Zjeżdżajcie stąd, dopóki jestem miły. Daliśmy wam już zbyt wiele.

Jeszcze bardziej gubili się w podawanych ich zarzutach, jednak nawet nie starali się ich zrozumieć. Od razu zauważyli, że zostali pomyleni z kimś na pewno wrogim mężczyźnie, jego rodzinie albo możliwej grupie, którą sobie zebrał podczas epidemii. Gdyby za nim nie stała wielka, obiecująco wyglądająca willa, Victor zapewne złapałby Scarletta za kołnierz i po prostu uciekał jak najdalej. To miejsce wyglądało jednak na w miarę bezpieczne, dodatkowo takie, w którym mogliby uzyskać pomoc i w jakiś sposób dostać się do stolicy. Dlatego też nie miał zamiaru odpuścić.

— Zaszło nieporozumienie. Nie mam pojęcia, kim są Delaney Alive ani co panu zrobili, ale my na pewno nie jesteśmy nikim od nich — odpowiedział spokojnie, nie urywając kontaktu wzrokowego z facetem zza bramy. Zdobycie w tym momencie grama zaufania było kluczem do sukcesu, dlatego sięgnął on powoli do niewielkiej, zapinanej na rzep kieszeni na nogawce jego spodni, co od razu wyczuliło uzbrojonego czarnowłosego. Victor jednak wyciągnął stamtąd jedynie wojskową odznakę, którą podsunął zaraz pod dzielącą ich bramę. — Pułkownik Victor Sallow z wydziału republikańskich sił zbrojnych. Przybywam z Cataley, mając pod opieką życie księcia Scarletta.

Ze swoimi słowami wskazał na do tej pory spokojnie milczącego blondyna. Po słowach mężczyzny, w których określił ich mianem republikanów, domyślił się łatwo, że był on monarchistą. Jeżeli się nie mylił, obecność Scarletta mogła kupić u niego dużo zaufania. Ludzie popierający monarchię czcili rodzinę królewską, jak swoje najwyższe bóstwo.

LYCORIS RADIATAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz