always with me

229 7 3
                                    

I can't express how thankful I am
That you were always with me
when it hurts,
I know that you'd understand

– SATINE! – wrzasnęła, patrząc jak jej starsza siostra osuwa się nagle na ziemię, upada niemal bezwładnie. Próbowała do niej podbiec, ale stopy jakby przymarzły jej do podłogi i mogła jedynie patrzeć. Patrzeć jak jej siostra wykrwawia się na nieskazitelnie czystej, białej podłodze.

Satine pasowała do bieli, do nieskazitelności i czystości. Satine pasowała do perfekcji.

Krew pojawiła się wokół jej ciała, tworząc czerwoną plamę na nieskazitelnej bieli. Bo-Katan chciała ją zetrzeć, pozbyć się brudu, pozostawić Satine na perfekcyjnie czystej podłodze.

Śmierci daleko było do perfekcji.

Satine nie umarła na śnieżno-białej podłodze ani na oczach Bo-Katan. Zginęła od ciosu miecza, w ramionach swojego ukochanego Jedi.

A jednak Bo-Katan widziała ją teraz, tak daleką, tak spokojną, tak... doskonałą. Jej błękitne oczy wpatrywały się ze spokojem w oczy jej rozjuszonej siostry. Rudowłosa nie była spokojna, ani opanowana. Próbowała podnieść stopę, oderwać ją od ziemi, by postawić te kilka kroków, by zmniejszyć odległość pomiędzy nimi.

– Satine! – krzyknęła, ale z jej gardła wydobył się jedynie cichy szept. Poczuła nagle ogromną siłę, wzięła kilka głębokich oddechów, uspokoiła splątane myśli i spróbowała po raz kolejny unieść stopę. Udało się. Postawiła ją kilka centymetrów dalej i podniosła drugą, z oczekiwanym skutkiem. Uśmiechnęła się szeroko i ponownie spojrzała w kierunku Satine. Tej doskonałej Satine, która posłała jej delikatny uśmiech.

– Uratuję cię – szepnęła Bo, stawiając coraz pewniejsze kroki i coraz szybsze. Zaczęła biec, jednak wydawało się, jakby odległość wcale się nie zmniejszała, wciąż była tak daleko, obserwując jak życie powoli uchodzi z ciała jej siostry.

Bo-Katan poczuła na policzkach łzy, jednak otarła je szybko i przyspieszyła. Odległość znów zaczęła się zmniejszać, rudowłosa niemal mogła dotknąć siostrę...

Spotkała się z oporem. Satine była na wyciągnięcie ręki, jednak między siostrami pojawiła się ogromna, szklana ściana. Bo-Katan zacisnęła dłonie w pięści i uderzyła w niewidzialną materię. Szkło nawet nie zadrżało. Spróbowała ponownie, z większą siłą. Bez skutku.

Zaczęła krzyczeć.
Nikt jej nie słyszał.

Zaczęła uderzać pięściami w szybę i kopać naprzemian, ale nie przyniosło to zupełnie nic. Nawet bólu. Nie odczuwała cholernego bólu.

Perfekcja.

Ból był daleki od perfekcji, o wiele bliższy brzydocie. Beznadziejności.

– Satine – wyszepnęła Bo, osuwając się na ziemię. Po policzkach spływały jej łzy, gdy patrzyła na ostatni oddech własnej siostry - ostatnie wciągnięcie powietrza i ostatnie wypuszczenie. Ostatni uśmiech i ostatnie spojrzenie błękitnych oczu...

Błękitne oczy.

Perfekcja.

Perfekcja miała błękitne oczy. Gdyby była osobą wyglądałaby jak Satine. Byłaby księżną Satine Kryze z Mandalore.

Ale perfekcja nie była osobą.

A Satine nigdy nie była perfekcyjna.

– Satine – szepnęła Bo-Katan, po czym wstała i znów zaczęła uderzać, coraz mocniej i mocniej i mocniej...

I'll show you the stars || star warsOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz