Rozdział 37

1.5K 219 100
                                    


DZIEŃ 35 APOKALIPSY

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

DZIEŃ 35 APOKALIPSY

14:08

                  Minęły prawie dwa tygodnie od naświetlającej lekko drogę wskazówki związanej z samym Lycoris Radiata. Widzieli, z czym po części mają do czynienia, jednak nie zmieniało to faktu, że wciąż wszystko stało pod znakiem wielkiego zapytania. To tak, jakby mieli składniki na ciasto, ale nie dostali przepisu na zrobienie go. Świat nie zrobi większego kroku w przód, dopóki nie zdobędą prostej drogi do osoby będącej głową przyczyną całego światowego horroru i poszlaka prowadząca w jego stronę nie będzie jedynie domysłami i liczeniem z niepewnością, że może się nie pomylą i po drodze przypadkowo nie stracą życia.

Przez ten czas Milo i Shane co poranek zaciągali nowe króliki, lisy i inne zwierzęta leśne do piwnicy, aby przetestować możliwe lekarstwo. Byli jedynymi w rezydencji państwa Lewis, którzy nie marnowali czasu, ponieważ w zapewnieniu Scarletta i Victora, mówiącego, że odnajdą drogę do stwórcy potwornego narkotyku, przez te prawie dwa tygodnie jedyne co zrobili, to wyuczyli Hatuskoi wyszczekiwać hymn narodowy.

Ale żeby nie określić ich mianem leniwych, bojących się postawić, chociażby niewielkiego kroku w stronę odkrycia tajemnic epidemii uznali, że dobrym wyjściem będzie, chociaż ruszyć w stronę Delaney i rozwiązać sprawę przeraźliwego Delaney Alive. Sami jej członkowie co prawda po odkryciu wsparcia militarnego państwa Lewis, odpuścili sobie zapuszczania swojego nosa w ich terytorium, jednak chęć dojrzenia tak socjopatycznej organizacji z bliska, była zbyt kusząca.

Zważając na to, że byli aż zbyt cicho.

— Blair, na pewno czujesz się na siłach, aby zaprowadzić nas tam? — zapytała zapobiegawczo Charlotte, stawiając powolne, ostrożne kroki po niezbyt stabilnie wyglądającej rynnie, łączącej dwa dachy budynków, którymi dążyli. Dziewczyna dzięki pomocnej dłoni Theo zeskoczyła bezpiecznie na drugą stronę, gdzie pierwsze ślady zacierali książę i Victor, a między nimi asekurowany Blair, dzierżący jedynie nóż kasetowy. Na zdobycie pistoletu w dłonie nie przeszedł Victorowego testu zaufania.

I nie chodziło tu o to, że pułkownik bał się, że szatyn może chcieć ich wszystkich wystrzelać. Blair był bardzo podobny do Theo. Roztrzęsiony, wiecznie tkwiący w innym świecie i lekko roztargniony. Victor bał się, że prędzej strzeli w samego siebie, niżeli w pobliskiego królobójcę. Chociaż i tak Delaney było o wiele wolniejsze od tej skazy niż Cataley, gdzie wielkie gromady czyhały na ich życie za każdym zakrętem. Przynajmniej na głównych ulicach, ponieważ nie raz w ciemnych zakamarkach mogli łatwo usłyszeć powarkiwania i powolne kroki.

Szatyn pokręcił żwawo głową, posyłając reszcie swojej grupy delikatny uśmiech.

— Nie, jest w porządku. Cieszę się, że mogę wam się na coś przydać — odpowiedział pewnie chłopak, pod asekuracją ramienia Victora przeskakując na pobliski komin na dachu. Zaraz za nim podążyła reszta, uciekając wzrokiem za wysuniętą w powietrzu rękę szesnastolatka. — To tam.

LYCORIS RADIATAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz