Rozdział 40

1.5K 229 110
                                    


DZIEŃ 45 APOKALIPSY

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

DZIEŃ 45 APOKALIPSY

15:17

                 Codzienna podróż do Delaney stawała się już rutyną. Skakanie między dachami, przyglądanie się z bezpiecznej odległości zarażonym, próbującym wyciągnąć swoje dłonie, aby ich przytulić. Zwykła nauka strzelania Blair, czy szlifowanie umiejętności strzelniczych Scarletta były jedynymi zajęciami pozwalającymi odsapnąć na chwilę od myśli, że w swoich działaniach, aby wyciągnąć kraj z tego bagna, nie robili zupełnie nic.

Jedynym pocieszeniem w tym wszystkim był Clyde. Bardzo głośny Clyde.

— Hej ha kolejkę nalej! Hej ha, kielich wnieśmy! — śpiewał dziarsko różowowłosy, gdzie stukanie o dachówkę czterech par butów towarzyszyło mu w rytmie. — To zrobi doskonale morskim opowieściom! No hej, nie znacie tego? — posmutniał mężczyzna, dźgając lekko łokciem kroczącego tuż obok niego Blair.

Blair w sumie jako jedyny reagował na dziwne opowieści czy wyczyny Clydea. No, czasami dołączał do niego Theo i Olli, szczególnie późnymi wieczorami, gdy Clyde uznawał, że po kolacji przymusowe jest opowiedzenie historii o tym, jak za młodu walczył z falami Pacyfiku, aby odwiedzić swoich rdzennych krewnych. Trójka najmłodszych zawsze najchętniej słuchała jego opowieści, gdy pozostali uznawali alkoholizację za lepszą drogę do odstresowania. W grupie alkoholizacji był też oczywiście książę. On nie bawił się w bajki.

Scarlett i Victor kroczyli około dwa metry przed trzymającą tyły dwójką. Charlotte i Theo zostali w domu, pomagając Mii przy pracy w skromnym gospodarstwie za rezydencją, a zaangażowana i odrobinę znudzona czwórka uznała niedzielne (chyba niedzielne, równie dobrze mogłaby być teraz środa) popołudnie za idealne na szlifowanie strzelnictwa na ulicach Delaney.

— Znamy, Clyde, ale pół tonu ciszej. Królobójcy niezbyt lubią szanty — mruknął Victor, przeskakując ostrożnie płaski, w miarę bliski gruntu dach jednego ze sklepów spożywczego.

Przystanął ostrożnie na jego skraju, zapobiegawczo ściskając ramię księcia, który niczym ta papuga, nachylił się wraz z nim. Za ich plecami uciekło jedynie marudzenie pod nosem Clydea, który zaczął wyżywać swoją desperację słowną roześmianemu Blair. Victor powoli zerknął w ciemną szczelinę między dwoma, bliskimi sobie budynkami, gdzie kręciło się na oko może szesnaście królobójców. Ich obecność w tamtym miejscu dało się stwierdzić już po cichym, standardowym mruczeniu, które roznosiło się w powietrzu, niczym kolejna zaraza. Nie było to miejsce najbezpieczniejsze. Może i zarażeni nie mieli jak wdrapać się po ścianie, aby spróbować skosztować ich na późny obiad, jednak wciąż padało ryzyko zarażenia się nawet z takiej odległości drogą kropelkową. Ten sposób przenoszenia wirus był jednym z bardziej ryzykownych. Nawet jeżeli nie dawali się ugryźć, tak samo bliskie spotkanie ze śliniącym i duszącym na przemian królobójcą mogłoby spokojnie wprowadzić ich do grobu. Jeżeli tylko nie mieliby szczęścia. Dlatego szatyn pośpiesznie nasunął na swój nos kolorową bandamkę, do tej pory wiszącą luźno na szyi, chcąc już polecić to samo księciu. Nie było mu to dane, ponieważ powietrze rozsiała dziwna, niezrozumiała atmosfera, a sam blondyn w wysoko upiętym kucyku, rozejrzał się badawczo wokół.

LYCORIS RADIATAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz