Rozdział 44

1.5K 235 53
                                    


DZIEŃ 46 APOKALIPSY

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

DZIEŃ 46 APOKALIPSY

2:00

            Shane w akompaniamencie skrzypiących głośno, drewnianych drzwi opuścił pokój, gdzie od kilku godzin przebywał Scarlett i Victor. Sprawnym ruchem ściągnął z ust maseczkę higieniczną, doglądając między palcami niewielkiej fiolki ze szkarłatną, krwistą zawartością, która o mało nie wypadła mu z rąk gdy tylko pozostała gwardia mieszkańców zleciała się wokół niego.

— I jak z nim? — wydusili jednocześnie, wszyscy z wyjątkiem małego Olliego, który nieświadomy tego, co dzieje się w całym domostwie, spał w najlepsze w swoim pokoju oraz Theo, który po wypiciu odpowiednich procentów został ułożony bezpiecznie do snu, będącym jedynym przepisem na uspokojenie jego zszarganych nerwów.

Wieść o zemdleniu Scarletta obiegła wszystkich w ciągu najbliższych kilku minut od chwili zrozumienia przez Victora, co się przed chwilą stało. Jeszcze przed momentem ściskał chude ciało chłopaka, przeżywając to, z jak wielką tragedią spotkał się w swoim życiu, aby zaraz potrząsać drobnym nastolatkiem, który niemalże dławił się swoim krwotokiem. To wszystko działo się tak szybko. W duchu ciężkiego tematu, z którym Scarlett postanowił się podzielić, obaj zdążyli odlecieć myślami na moment od słabego sznurka ich życia, powoli i subtelnie nadcinanego przez Lycoris Radiata.

Shane oddał próbówkę w dłonie swojego brata. Był spokojny, jednak na jego twarzy malował się nikły stres, strach, zdenerwowanie i niesamowite zmęczenie. Była druga w nocy, a u nikogo z rezydencji Lewisów nie wydawało się stosowne udanie się spać. Ich zegar tykał, czas uciekał, a stan księcia pogarszał się w zastraszającym tempie.

Czarnowłosy westchnął słabo, ściągając rękawiczki, którymi zmuszony był dotknąć zarażonego księcia.

— Shane, żyje? Będzie żyć? — wyrwała się Charlotte, łapiąc za ramię mężczyzny, który wydawał się całkowicie zapomnieć o istnieniu zaciekawionych i przerażonych przyjaciół dwójki zarażonych, zamiast tego udając się już powolnym krokiem długością korytarza. Zgubił swój wzrok w zapisanych kartkach, jedynie zgrabnym, dziarskim ruchem strącając nachalną dłoń blondynki.

— Żyje, żyje. Zemdlał po prostu, wymiotując krwią. Oddycha, obudził się, da się porozumieć, więc nie zmienia się już powoli w tępe warzywo. Ale zdążył zwymiotować jeszcze krwią wymieszaną z zielonymi plamami — burknął, odbierając od Milo płyn do dezynfekcji, aby pośpiesznie otrzeć swoje dłonie z niepotrzebnych zarazków.

Nie wydawał się w ogóle zainteresowany rozmową, rzucał strzępkowymi informacjami, które rozsiały nikłą ulgę w sercach pozostałych, kroczących niczym wierne kaczuszki za braćmi. Wszyscy złapali się za serce, równocześnie oddychając z cichą ulgą, jednak ich cząstkę spokoju pośpiesznie zniszczył Milo, porozumiewający się krótką chwilę ze swoim bratem na ucho.

LYCORIS RADIATAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz