Rozdział 51

1.4K 205 40
                                    


DZIEŃ 52 APOKALIPSY

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

DZIEŃ 52 APOKALIPSY

12:06

               Ucieczka łączyła się z poświęceniem. Poświęceniem jednostki najbardziej odważnej i to właśnie z takim uczuciem rozdzierającym piersi ich piątka przemierzała leśne drogi Delaney, gubiąc odpowiedni szlak już trzy razy. Żaden z nich nie chciał myśleć, co mogło stać się z Clydem, woleli w ogóle nie zapełniać swoich myśli tą kwestią, mając wrażenie, że jedno, okrutne wyobrażenie rozbudzi żal, poczucie winy i gorycz zasiedlająca każdy fragment serca. Dlatego zamiast tego, o wiele bardziej skupili się na krokach i ciągłych krzykach, które wypełniały przestrzeń lasu tuż o krok za nimi. Słychać było, jak pojedyncze, ostrzegawcze strzały rysowały kory drzew, żwir szumiał pod ciężkimi butami, a ciągłe rozkazy rozdzierały w ich głowach.

Zabijcie ich w końcu!

Nie pozwólcie im uciec!

Nie mogą nam znowu uciec!

Rozstrzelajcie!

Te wszystkie słowa dudniły w umysłach, które rozbiegane nie potrafiły znaleźć swojego miejsca. Nogi plątały się, a płuca ledwo co łapały wdechy. Całą grupą prowadził Victor, tym razem jednak kierujący się na samym tyle, ciągle osłaniał słabszych od niego, co jakiś czas odwracając się z bronią w ręce, aby upewnić się, że nikt ich nie dogadania. Blair ciążył na swoich plecach już nieprzytomną Charlotte, jej dłoń została związana rąbkiem porwanej koszulki, jednak nie powstrzymywało to krwawienia, ponieważ cały zielonkawy materiał już przesączył się szkarłatnym odcieniem. Mimo to dziewczyna oddychała, żyła i to było dla nich na ten moment najważniejsze. Jednak nawet jeżeli młoda sierżant wciąż żyła, tak za chwilę mogła już stanowić jednego z pięciu trupów zasianych środku lasu. Ich przeciwników było więcej, pięć razy więcej, stukot butów ginął w filharmonii tych ciężkich, gubionych tuż za nimi. Nie mogli uciekać w nieskończoność, w końcu ich dopadną, a przy konfrontacji nie będą już mieli żadnych szans na przeżycie. Samym cudem był fakt, że zdołali ulotnić się z dachu niewielkiego budynku, kiedy wszystkie odstrzały skierowały się na biegnącego na prostą śmierć Clydea. Mimo to nie mogli tak po prostu uciec do rezydencji Lewisów, sprowadziliby przeciwników na swoją kryjówkę, a do tego jeszcze skierowali niebezpieczeństwo na nic niewinną rodzinę z drobnym dzieckiem oraz braci Jenkins.

Dlatego Victor odkąd przekroczyli granicę Delaney, wplątując się na leśną ścieżkę, nieustannie próbował oszacować sensowny plan. Liczył, że w gąszczu długich, zawiłych ścieżek ich oponenci zgubią się, stracą trop po nich i już na pierwszym rozejściu się dróg stracą ich sprzed oczu, jednak to nie okazało się tak proste. Szatyn rozglądał się po całej okolicy, zagryzając jedynie z nerwów swoją dolną wargę. Uciekał spojrzeniem po bocznych, dorastających niczym płot do żwirowej ścieżki gąszczach. Były grube, obwite w gałązki i praktycznie zasłaniające boczną dróżkę prowadzącą nie w stronę ich chwilowego domu, a okrutnego urwiska, ucierającego bok niewielkiej góry. Nikły, bardzo mało możliwy na spełnienie się w sposób pozytywny plan zasiadł w głowie szatyna, który prędko wyrównał swój bieg z przyjaciółmi na przodzie, szturchając nieznacznie będącego najbliższej księcia w ramię.

LYCORIS RADIATAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz