Rozdział 54

1.4K 175 28
                                    


DZIEŃ 60 APOKALIPSY

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

DZIEŃ 60 APOKALIPSY

8:54

             Ból, strach, lek i niepewność przed własną przyszłością wydawały się domeną dla aktualnego życia mieszkańców rezydencji Lewisów. O ile mogli się jeszcze nimi nazywać, skoro plany powolnej eksmisji z tego miejsca zacierały się już między rozmowami. Mimo to swoboda nie zasadzała już ich myśli, o ile kiedykolwiek takową posiadali, żyjąc w świecie, w jakim żyli. Victor mógł przysiąc, że poczuł się bezpiecznie, kiedy wraz z Scarlettem znaleźli się za ogrodzeniem potężnej posesji, która dała im cień nadziei na chociaż kilka tygodni spokojnego losu. Bo prawdą było to, że czuł się tu naprawdę bezpiecznie. Czuł się wśród państwa Lewis obsiany swobodą, której nie mogli zaburzyć mu nawet królobójcy, których zdawkowa ilość przebywała w lesie nieopodal Delaney. Teraz jednak to wszystko prysło niczym niewinna, malutka bańka mydlana. Byli na cholernym celowniku. Nie znali dnia ani godziny, kiedy spadnie na ich dostateczna, wykańczająca ich bomba.

To była kwestia czasu, kiedy w końcu pocisk przeszyje ich serca albo żelazne kajdany zbiją się z nadgarstkami. Dlatego...

— Musimy spierniczać.

Victor rzucił lekko wymiętoloną, podartą gdzieniegdzie mapę ich kraju na drewnianym stole jadalnianym. Szatyn opierał swój ciężar na opartych ku blacie ramionach, których napięte, zestresowane mięśnie podkreślały podwinięte rękawy świeżo wypranej kurtki wojskowej we wzór moro. Wokół niego po obydwóch stronach stołu obsadzonego nielicznymi przekąskami po wcześniejszym posiłku siedzieli wszyscy mieszkańcy. Od jego nielicznej, zacieśnionej, powszechnie nazwanej drużyny, po rodzinę Lewisów, aż w końcu braci Jenkins. Wliczając w tym wszystkim nawet Charlotte, która z zabandażowaną odpowiednio ręką po upływie ostatniego ponad tygodnia od okrutnego wypadku, dopiero teraz wróciła do nielicznych, niezgrabnych sił.

Wszyscy wpatrywali się z niepokojem w głównodowodzącego pułkownika. Wydawali się pokładać w nim wszystkie swoje nadzieje oraz wiarę, że pod jego dowodzeniem uda im się przetrwać te okropne, chore czasy, a świat w końcu wróci do normalności. To budziło stres w Victorze. Sprawiało, że jego umyte dzisiejszego poranka włosy przyklejały się do nowo zakropionego potem czoła. Po tym, co stało się z jego poprzednim oddziałem, na skutek jego nieprzemyślanej decyzji, bał się decydować za wszystkich. Nie chciał brać za nich odpowiedzialności, czując, że kolejnej straty ludzi na skutek jego decyzji może już nie przeżyć. Czuł jednak, że pozostając w rezydencji aż do czasu pewnych decyzji Shane i Milo wobec odtrutki dla już zakażonych sprowadzi na śmierć siebie, resztę jego grupy, ważnych dla nich w tej chwili braci Jenkins, a nawet nic niewinną, jedynie gościnną rodzinne Lewisów.

A w tym wszystkim księcia, którego przysiągł chronić po wieki.

— Myślisz, że to na pewno dobry pomysł? Jeżeli dacie nam jeszcze trochę czasu to uda nam się dopracować odtrutkę. To jest do zrobienia, jednak potrzebujemy czasu — odezwał się Milo, bujający się beztrosko na łamliwym, drewnianym krzesełku. Wszystkie spojrzenia momentalnie zaczepiły się na dwójce braci, w tym również na Shane, który ze spuszczoną głową jedynie podrapał się po podrażnionym nosie, kiwając lekko głową.

LYCORIS RADIATAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz