Rozdział 62

1K 160 21
                                    


DZIEŃ 64 APOKALIPSY

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

DZIEŃ 64 APOKALIPSY

00:05

                Victor nie miał pojęcia, ile siedział już z Clydem w ciemnej, brudnej celi. Cisza zasadzała cała przestrzeń, jedynie pojedyncze kroki zewnątrz dawały im poczucie rzeczywistości. Czuli się jak zamknięte w klatce szczury, które czekały tylko na zostanie przedmiotem badań jakiegoś nowego, szaleńczego leku czy innych, niebezpiecznych bez przebadania substancji. Tkwili w obsydianowej pułapce, metalowej puszce. A Victor naprawdę próbował cokolwiek wymyślić. Cokolwiek, co dałoby im chociaż cień nadziei na wyjście z tej chorej sytuacji. Nie potrafił jednak scalić swoich myśli w jedną, spójną całość. Miał huragan w głowie, w którym głównym planem był jedynie Scarlett.

Martwił się o niego. Cholera, nigdy się tak o niego nie martwił. Dopiero w takich momentach zauważał, jak wielką częścią jego życia stał się ten chłopak. I tu już nawet nie chodziło o to, że w chwili nagłej śmierci księcia, szanse na strącenie republikanów z władzy i przywrócenie kraju do normalności były zerowe. Tu chodziło o samego w sobie Scarletta, nie niedoszłego króla. Chodziło tylko i wyłącznie o blondwłosego chłopaka, który zeszłej nocy spał niczym mały, skruszony kociak, wtulając się w jego ramiona. Nieważne były sprawy polityczne, istniały już tylko uczucia i żar, które przesądziłyby o życiu Victora w chwili, gdyby zobaczył puste, bez życia, martwe ciało tego chłopaka.

Łzy zmierzwiły się w oczach pułkownika, który prędko wytarł je rękawem swojej kurtki. Pech jednak chciał, że ewidentnie zbyt głośno pociągnął nosem, ponieważ do tej pory milczący, jedynie oparty o jego ramię Clyde, zerknął na niego nieznacznie zdziwiony. Nie rozmawiali ze sobą odkąd w powietrzu padła informacja, że Victor ewidentnie zgubił gdzieś krótkofalówkę, która była jedną szansą na wyciągnięcie ich z tej sytuacji. Wbrew pozorom jednak nie pokłócili się o to. To byłoby głupie i pełne rozrywającej desperacji, gdyby Clyde obarczył Victora o stracenie jej z uwagi. Działo się tak wiele, a dopilnowanie małej krótkofalówki w chwili, gdy nawet bronie zostały im brutalnie odebrane, a strach zacierał na ciele blizny, było niemożliwie. Mimo to lekki, niemy żal zapełniał serce Clydea, który wolał w tym przypadku w ogóle się nie odzywać. Wolał, ale ukryć się nie dało, że czując jak mięśnie Victora zbijające się z jego skórą, delikatnie zadrżały, zatarło się również do tej pory twarde i zimne serce Clydea.

Różowowłosy objął wojskowego go pocieszającym ramieniem. Czuł się w tym momencie jak wujek pocieszający swojego młodszego bratanka. Wyglądało to komicznie, kiedy patrzyło się na różnice ich posad. Pułkownik wojskowy oraz bezdomny cyrkowiec.

— Boisz się? — szepnął przez zaschnięte, pragnące w tym momencie jedynie łyka wody gardło Clyde. Szatyn zerknął na niego w pierwszej chwili niezrozumiale, dopiero po tym spuszczając spojrzenie nieznacznie w dół, tuż pod swoje stopy.

LYCORIS RADIATAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz