Rozdział 66

1.1K 171 18
                                    


DZIEŃ 84 APOKALIPSY

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

DZIEŃ 84 APOKALIPSY

18:31

             Ostatnie dni były spokojne. Aż zbyt spokojne. Nikt nie opuszczał pałacu, więc momentami pamięć, że tkwili w postapokaliptycznym świecie zanikała, zostawiając ich jedynie w dziwnej martyrologii. Każdy zajmował się sobą, spotykali się jedynie na posiłkach, większość czasu rozpraszając się po ogromnym pałacu. Wszystko wydawało się wokoło swobodne i spokojne, szczególnie ogrody zamkowe, po których powolnym krokiem przechadzał się Scarlett wraz z Victorem, który pierwszy raz od kilku ostatnich tygodni miał możliwość poczucia na swojej skórze świeżego, rześkiego, jesienno-zimowego powietrza. Praktycznie całe dni spędzał sam na sam z Scarlettem, który od ucieczki z siedziby republikanów był... inny.

Zupełnie inny.

Nie uśmiechał się wrednie, nie przyjmował swojego charakterystycznego wyrazu twarzy, którym podkreślał swoją dozgonną powagę. Nie stawał już tak pewnie i dziarsko, nie rzucał ripostami, które bawiły szatyna, a sprawnie uciszały resztę ich drużyny. Wydawał się tak... mały. Delikatny niczym dmuchawiec, przy którym wystarczył mocniejszy oddech, aby delikatne pyłki ubiegły w powietrze, uciekając tuż do nieba, już nigdy nie wracając. Wyglądał na wystraszonego, nieśmiałego, a jednocześnie dziwnie prawdziwego i rzetelnego. Długimi godzinami siedzieli w jego komnacie, przeglądali jakieś stare książki, które zostały na półkach, a gdy Victor nabijał się z dziecinności cnotliwych romansów, w których zaczytywał się młody chłopak, Scarlett jedynie śmiał się słodko. Victor dopiero w tej chwili był w stanie zobaczyć, jak jego oczy iskrzą szczęściem, nosek marszczy się uroczo, a cały jego uśmiech jest kanciastym, delikatnym serduszkiem. Godzinami słuchał jego opowieści, gdy leżeli razem w łóżku, przeczesywał jego długie blond włosy i wyobrażał sobie ze słów księcia, jak beztroskie było jego wczesne dzieciństwo przy Theo. Chichotał cicho, kiedy blondyn wspominał ich żenujące wybryki czy umykanie od kar, które stosowały na nich opiekunki. Wyobrażał sobie małego, szczęśliwego Scarletta, mając wrażenie, jakby jego szczery, niesnuty maską i traumami wypruwającymi radość z życia obraz, był tak niemożliwy do ujrzenia na żywo. A w rzeczywistości miał go tuż pod nosem, wtulał się w jego klatkę piersiową każdej nocy, ściskał ich dłonie tak ufnie i wiernie, jakby widział, że przy Victoru nigdy nie stanie mu się żadna krzywda.

A teraz ten szczęśliwy, oblany prawdziwą i szczerą aurą Scarlett trzymał jego dłoń, kiedy rozmoczone wcześniejszym deszczem liście pod ich stopami trzeszczały nieprzyjemnie. Powoli kroczyli przy brzegu niewielkiego morskiego oczka, na którego środku malowała się skromna wysepka ze starożytną, zadbaną budowlą, w którą wbity był wzrok szatyna. Wpatrywał się z niemałym zachwytem w bogato zdobione sufity, zadbane ścieżki czy murki i ogrodzenia. Złoto i biel mieszały się z narodową czerwienią bijąca po oczach, a wysadzane wokół budowli drzewa, które o tej porze roku traciły już powoli swój asortyment liści zbierały zachwyt. Przez swój zachwyt nie zauważył nawet, jak kroczący tuż obok niego blondyn spuścił powoli głowę, opierająca ją o ramię szatyna. Dopiero wraz z tym dotykiem, zerknął nieznacznie w jego stronę, ściskając mocniej ich splecione dłonie, z czego zimną, bladą skórę księcia spowił delikatnym ciepłem swojej skóry na kciuku.

LYCORIS RADIATAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz