IV.7.

68 21 3
                                    

– Iwi, pamiętasz, że od dziś trenujemy zrywy? – spytał mój idol jakby nigdy nic, stając naprzeciw mnie na korytarzu prowadzącym do szatni.

– Pamiętam, trenerze.

– Czy rozciągałaś się w tym tygodniu? – Spojrzał na mnie badawczo.

– Tak. – Trochę nagięłam rzeczywistość, bo nie odbyłam jednego treningu – w poniedziałek – ale w środę pływałam. Za nic bym się jednak do tego nie przyznała.

– Świetnie. Zaraz się przekonamy, jakie masz przyśpieszenie. Ustaw się.

Trener postawił blok startowy, a potem odszedł przed siebie. Stanął w odległości pięćdziesięciu metrów ode mnie. Wyjął stoper i zaczął głośno odliczać:

– Dziesięć, dziewięć, osiem...

Siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden...

– Start! – krzyknął, a ja ruszyłam z kopyta, starając się dobiec do niego jak najszybciej.

– Dziewięć sekund, słabiutko! – Usłyszałam wyrok na końcu.

– Daj żyć, trenerze – sapnęłam. – Nie trenowałam zrywów od września. Zabroniłeś.

– Bo twoje ścięgna nie były na to gotowe. Teraz są. – Spojrzał na mnie z góry, stojąc zdecydowanie zbyt blisko. Czułam jego zapach i od tego kręciło mi się w głowie. Z trudem przełknęłam ślinę.

– To biegnę jeszcze raz – zdecydowałam, odsuwając się trochę, żeby odzyskać resztki godności. Niewiele brakowało, a rzuciłabym się na niego.

– Niejeden raz, niejeden raz... – zanucił stary szlagier Lady Pank. Znałam, bo moi rodzice mieli w domu ich wszystkie płyty.

– Mogłam być już na dnie, a nie byłam... – sparafrazowałam i wróciłam na miejsce startowe.

– W kwestii kondycji zdecydowanie byłaś na dnie, Iwetto. – Mrugnął do mnie.

Czy ja dobrze widziałam? On do mnie PUŚCIŁ OKO? OMG, Iwi, opanuj się. Musisz zejść poniżej tych pieprzonych obciachowych dziewięciu sekund.

– Gotowa do startu – zasygnalizowałam, ustawiając się w bloku.

– No to odliczamy...

Kiedy usłyszałam „start", dodałam gazu. Musiałam poprawić ten słaby czas.

– Osiem pięćdziesiąt! – Usłyszałam na końcu. – Czyli masz jakiś potencjał i zwyczajnie się obijałaś za pierwszym razem – uznał.

Spaliłabym się ze wstydu, gdyby nie fakt, że i tak byłam czerwona z wysiłku. Przecież ja nie biegam na najkrótsze dystanse. Czego on ode mnie chce?

– Jeszcze raz? – spytałam, próbując odzyskać oddech.

– Tak. A potem zmienimy ćwiczenie.

Osiem czterdzieści osiem było szczytem moich możliwości na dziś. Trener tajemniczo stwierdził, że „ujdzie", a potem kazał mi skakać, wybijając się raz z jednej, raz z drugiej nogi na zmianę. Włączył go tego jakąś obciachową, ale rytmiczną muzykę i... skakał razem ze mną. Przynajmniej przez jakiś czas.

Nie powiem, widok jego pięknego ciała w ruchu był bardzo inspirujący. Ale przecież w treningu nie o to chodziło. Miałam się wznieść na wyżyny swoich możliwości. Nie zamierzałam jednak odpuścić sobie trenera. Chciałam, żeby spojrzał na mnie tak, jak Robert patrzył na Milenę.

Póki co, mogłam sobie najwyżej pomarzyć. Trener był profesjonalistą i zupełnie ignorował nie tylko moje maślane spojrzenie, ale też każdą próbę przypodobania się mu. W końcu doszłam do wniosku, że jedyne, co mu się naprawdę we mnie podoba, to wyniki w sporcie i uznałam, że to będzie klucz do kamiennego serca Eryka Narutowskiego.

JA CIEBIE, TY NIE MNIE...Where stories live. Discover now