Rozdział XLII

45 8 3
                                    

13 grudnia 2019 roku, Gotham City

Nie jestem już pewien którego z tych przeklętych miejsc nienawidzę bardziej, Gotham czy Nanga Parbat. Gotham jest jak dzieciak na oddziale onkologicznym. Wszyscy wiedzą, że toczący je rak zżera go od środka, wiedzą, że umrze, że nie ma dla niego nadziei... Ale i tak się łudzą. Przynoszą zabawki, planują wakacje gdy w końcu wyzdrowieje, a słowo ,,śmierć" jest słowem nie tyle tabu, o ile całkowicie zakazanym. Nawet lekarze w ciszy dołączają do tej groteskowej próby zaprzeczenia rzeczywistości, choć w głębi jak nikt inny wiedzą, że nie ma ona najmniejszego sensu. Mimo to sami wpadają w ten obłęd maskowania nadejścia ponurej kostuchy i naprawdę zaczynają wierzyć, że są w stanie tego umierającego dzieciaka wyleczyć. Mój ojciec był jak taki naiwny lekarz. Pochłonięty bez reszty swoją wizją odkrycia nieistniejącego lekarstwa, wizją uleczenia czegoś co już dawno weszło w stan rozkładu... Nanga Parbat było zupełnie inne. Wśród wiecznych śniegów i lodowych pustkowi nie dało się łudzić, że jest to miejsce jakkolwiek przyjazne, czy chociaż znośne do życia. Tutaj życie nie miało szans rozkwitnąć, tutaj życie miało umierać. Ci, którzy jeszcze tutaj żyli, byli równie zimni jak to miejsce. Martwi za życia, powołani by to życie gasić. Do nikogo bowiem bardziej nie pasowało to koszmarne, lodowate miejsce niżeli do zabójców. Jako dzieciak mógłbym przysiąc, że długimi, mroźnymi nocami wśród mroku gór echem odbijały się głosy martwych. Wszystkich tych, których życia bezpowrotnie pochłonęła Liga... 

Nie wiem dlaczego wróciłem do tego przeklętego miasta... Nie... Chciałbym nie wiedzieć. Chciałem być bliżej niej. Bliżej tego cholernego grobu. Zwlekam od sześciu cholernych miesięcy, a ona nadal gnije siedem metrów pod ziemią. Najpierw tłumaczyłem to sobie żałobą. Thalia była jednak moją matką i dawno temu faktycznie ją kochałem. Później przyszły obowiązki lidera Ligii... Przyszło to wszystko czego nigdy nie chciałem, to wszystko do czego się urodziłem, do czego trenował mnie dziadek... Potem zacząłem czytać o nekromancji, o przywracaniu ludzi do życia... I zrezygnowałem. A przynajmniej tak sobie wmawiam. Że przez chwilę o tym nie myślałem, pogodziłem się z jej śmiercią, dałem jej odejść. Ale to nieprawda. Nigdy nie przestałem o tym myśleć. Spędziłem miesiące w twierdzy, próbując wyjść z tej cholernej obsesji. Przestać popadać w to mroczne, coraz głębsze szaleństwo. Po czym sięgnąłem dna... Zadzwoniłem do Todda. Nie wiem na co liczyłem w przypływie swojej absolutnej i niepohamowanej głupoty. Na to, że powie mi, że to dobry pomysł? Na to, że poopowiada jak to było w zaświatach? Na to, że okaże się w czymkolwiek pomocny? Todd nie był w najmniejszym choćby stopniu pomocny. Zwyczajnie mnie wyśmiał. Stwierdził, że przywrócę jeszcze większego potwora niż ten, którym była póki nie strzeliła sobie w łeb... Cholerny troglodyta... W końcu, gdy już byłem pewien, że niżej nie upadnę, wróciłem do Gotham. Oczywiście ojciec wiedział o tym w momencie, gdy tylko przekroczyłem granicę tego przeklętego stanu. Jego ciągłe telefony były niemal tak irytujące jak ta zielonowłosa zjawa, towarzysząca mi nieprzerwanie od tych sześciu długich, mrocznych miesięcy, która za punkt honoru postawiła sobie doprowadzenie mnie do czystego obłędu...


  Wypad. Cięcie. Wypad. Cięcie. Wypad. Cięcie... Znów trenowałem. Znów starałem się nie myśleć. Znów próbowałem zapomnieć. Moja durna komórka dzwoniła już kilkukrotnie. Miałem serdecznie dość jej irytującego dźwięku, który powoli wwiercał mi się w czaszkę. Pewnie znowu chcą się upewnić, że nie postanowiłem akurat wybić jakiejś pobliskiej wioski. Zazgrzytałem zębami, gdy sygnał rozległ się po raz kolejny. Moja katana wylądowała z cichym chrzęstem w śniegu, gdy z furią odrzuciłem ją na bok. Chwyciłem ten cholerny telefon... I zamarłem. Na ekranie wyświetliły się cztery upiorne litery - LUCY... Dłoń zaczęła mi się trząść mimowolnie, a ten idiotyczny smartfon wyślizgnął mi się i upadł na ziemię. Zamknąłem oczy, biorąc głęboki wdech, starając się uspokoić. Nie mogła do mnie dzwonić. Była martwa... A nawet gdy jeszcze żyła nigdy nie miała mojego numeru... Otworzyłem oczy i spojrzałem na ten przeklęty ekran tkwiącego w śniegu telefonu - 83. nieodebrane połączenia - ostatnie - Alfred. Westchnąłem, powoli wlokąc się w kierunku katany. Co za koszmar...

Madness always returnOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz