Rozdział XLIII

32 6 0
                                    

31 grudnia 2019 roku, Gotham City

Oddychaj. Oddychaj Lucy. Oddychaj do jasnej cholery. Zabiłaś ich, zabiłaś ich wszystkich, ale musisz zabić jeszcze jednego. Tylko jednego Lucy. Nie zwracaj uwagi na krew, na kawałki mózgu, które kleją Ci się do włosów i ściekają po karku z obrzydliwym, gorącym jeszcze chrzęstem. Nie zwracaj uwagi na te przeklęte urojenia z czarnymi smolistymi skrzydłami trzepoczącymi w takt dzikiej orgii wrzasków przerażonego tłumu... Przerażonego już nie nim... Przerażonego Tobą. Nie zwracaj uwagi na sumienie Lucy, przecież i tak oni wszyscy byli mordercami. Zasłużyli sobie na to. Tak. Zasłużyli... Jezu... Dlaczego wcisnęłam ten przeklęty przycisk? Dlaczego tu i teraz? Dlaczego najpierw nie spróbowałam szantażu? Przełknęłam głośno ślinę. Jeszcze nigdy nie spowodowałam masakry na taką skalę. Ta cholerna krew, te świeże, obrzydliwe szczątki, wnętrzności... Wszędzie. Dosłownie wszędzie. I wszystko to dla niego. Znów dla niego. Bo dla kogo innego? Mogłam to rozegrać inaczej. Mądrzej. Mniej krwawo. Ale nie chciałam. Wszystko, wszystko czego chciałam to on, bezsilny, skatowany i przerażony... Nic innego już się nie liczyło. Znaczenie miała jedynie ta chora, chora satysfakcja, gdy zobaczyłam wyraz jego twarzy. Nie wierzył, absolutnie nie wierzył, że jestem w stanie go ograć... Że jestem w stanie posunąć się aż tak daleko. Wpatrywał się we mnie z obsesyjną mieszanką szoku i fascynacji. Wszystko wokół wyblakło, przycichło, a czas zwolnił. Czułam się jakby zaciśnięcie i rozprostowanie palców zajęło mi eony. Ludzie wokół w panice zaczęli uciekać, służby wkroczyły. Czas...Czas uciekał. Za chwilę aresztują i jego i mnie i stracę moją szansę. Ruszyłam w stronę stojącego naprzeciw mnie potwora, stawiając stopy tak, by akurat nie wdepnąć w czyjąś śledzionę. Ślizgałam się w niebotycznej ilości krwi jaka zalała podłogę, która obecnie stanowiła prawdziwe pole minowe między tym co zostało ze szwadronu śmierci tego cholernego psychola. Nigdy nie widziałam tak zmasakrowanych zwłok i pewnie już nigdy nie zobaczę. Powiedzieć, że widok był makabryczny to mało. O wiele za mało. Ale nie miałam czasu by zawracać sobie głowę ściśniętym w supeł, buntującym się żołądkiem i resztkami oporów moralnych, przed brodzeniem w tym piekielnym, krwawym opus magnum. Myślałam, że ten psychotyczny klaun zacznie się cofać, albo wyciągnie broń, on jednak stał pośród rozczłonkowanych trupów swoich ludzi i wyglądał jak ktoś kto właśnie podziwia krajobraz parku narodowego, a nie ktoś unurzany we krwi i flakach swoich własnych pracowników. Ten żelazisty, obrzydliwy smród krwi powoli stawał się nie do zniesienia. Niemal czułam w ustach smak tego przeklętego trunku nieumarłych. Ślizgałam się jednak dalej i gdy już wyciągnęłam nóż w stronę tego tkwiącego w jakiejś chorej ekstazie klauna, niemal setka czerwonych punkcików zalała moją i jego sylwetkę niczym chmara wygłodniałych komarów. Cholerni snajperzy.

-Stać! Na ziemię! Jesteście aresztowani! - rozległ się zniekształcony mechanicznie głos, któregoś z policjantów. Było ich tu stanowczo zbyt wielu. Zaczęłam się śmiać. To żart? Pokona mnie ta cholerna policja? Ci skorumpowani wielbiciele pieniądza? Ta idiotyczna instytucja, która nigdy niczego nie potrafiła zrobić prawidłowo? Która mogła temu wszystkiemu zapobiec? Mój śmiech zaczął brzmieć histerycznie. Nie potrafiłam go opanować. To wszystko... To wszystko... Na marne? Skończę na stole tego sadystycznego psychiatry w Arkham? Zdechnę w kaftanie bezpieczeństwa w celi obok niego? Nie! Nie! Nie!

-Na ziemię! - warknął policjant z niecierpliwością. Nawet przez ten megafon, sprawiający, że jego głos brzmiał mechanicznie dało się słyszeć, że nad sobą nie panuje. Nikt z nich nie panował. Nikt nie potrafił znieść tego na co patrzyli. 

-Bo co?! - wrzasnęłam wściekła. Co mi zostało do stracenia? No co? - Zastrzelicie mnie?! Zastrzelicie jego?! Proszę bardzo! Po to tu kurwa wróciłam! 

Madness always returnOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz