Rozdział 27

8K 464 71
                                    

— Dobrze się czujesz? — zapytałam Lucasa, który siedział obok mnie na trybunach. Czekaliśmy na Lily.

— Trochę mnie boli. — uśmiechnął się słabo, jakby z przymusu. Aktualnie nasza drużyna przegrywała trzema punktami, co wcale nie było dla nikogo zaskoczeniem.

— Przepraszam za spóźnienie... — moja blond przyjaciółka oklapła obok mnie.

— Lepiej późno, niż wcale. — stwierdziłam, wzruszając ramionami i wtedy zobaczyłam powód spóźnienia Lil. — Kto ci to zrobił?! — po moim pytaniu, nawet Luke wychylił się, żeby zobaczyć o co chodzi.

— A jak myślisz? — drżał jej głos. Charlotte z podbitym okiem przy Lily, która ma rozciętą wargę i łuk brwiowy, a przy tym... Wygląda jakby się z kimś właśnie biła, to nic. — Mam dość Raven, naprawdę mam dość. Miałam nie przychodzić, bo ciężko chodzić z tym... Czymś! — wskazała na swoją twarz. — Ale... Gdzie indziej miałam się udać? — przytuliłam ją.

— Nienawidzę ludzi, którzy mnie adoptowali.

— Dlaczego oni ci to zrobili? — Lucas chyba nawet zapomniał o bólu.

— Bo się im postawiłam. — oblizała rozcięcie na wardze.

— Nie musisz iść do lekarza? — naprawdę wyglądało to poważnie.

— Nie, nie musi. — wyjaśnił Luke. Nie pytałam skąd wie, to było wiadome.

— O cześć! Nie wiedziałam, że tutaj będziecie! — zawołała wesoło Erica. — Matko kochana, Lily! Ciężarówka cię przejechała?

— Nie mam ochoty na twoje niby śmieszne teksty. — syknęła blondynka. — Idź stąd, nikt cię tutaj nie lubi, serio. Wszystkich denerwujesz. — machnęła lekceważąco ręką.

— Aha? — Erica uniosła brwi i się oddaliła.

— Będzie dobrze. — szepnęłam jej w ucho. Oparła czoło na moim ramieniu.

W tym samym momencie zauważyłam, jak Colin wyrównuje wynik. Rozszerzyłam oczy, bo zostało kilka chwil do końca, a my mieliśmy szansę na wygraną. Ściskałam dłoń Lily i Lucasa, jednocześnie modląc się o kolejny punkt.

Podanie, następne. Przeciwna drużyna ma krążek, Tobias go odbija i jedzie, jedzie, jedzie... Przewrócił się! Cholera jasna, krążek zmierza w nasza bramkę. O nie, nie, nie... Zamykam oczy, a po otwarciu widzę, że czarne kółko ponownie jest u kija Tobiasa. Jedzie szybciej niż wcześniej podaje do Andersona i... JEST! Wstałam z krzesła razem z Lucasem.

On trafił, Colin trafił! W ostatniej sekundzie trafił.

— Moje poziomki! — krzyknął radośnie Luke. Colin szukał nas chyba wzrokiem, a kiedy znalazł wskazał kijem na mnie. Pokazano mnie na telebimie, a ja zakryłam zawstydzona twarz. Tandetne posunięcie, dla mnie ani trochę romantyczne.

— Pierwsza wygrana od długiego czasu, no proszę państwa, to jakieś czary. Chyba wiemy kto zaczarował naszą drużynę... — komentator jeszcze tylko dobił, ale przynajmniej Lil się śmiała. Blondyn zdjął kask i przeczesał włosy, a potem gestem pokazał abym do niego zeszła, tak też zrobiłam.

— A tak w nas nie wierzyłaś. — oparł się o bandę.

— Mówiłam, że jak Luke zejdzie, to wygracie. — założyłam ręce na krzyż.

— Nie mówiłaś. — uśmiechnął się szeroko. Taki uśmiech topi nawet najbardziej zlodowaciałe serca. — Chcę jakąś nagrodę.

— To nie ja jestem ich sponsorem. — zaśmiałam się, a on ze mną. — Ooo... Liczyłeś, że zbiegnę i cię pocałuję, czy coś w tym stylu? Colinie, to nie jest amerykański film, w którym...

— Zamknij się. — uciszył mnie dłonią rozbawiony. — Tak, właśnie na to liczyłem. — przewertował mnie wzrokiem, niczym kartki w książce. — To... Dostanę tego buziaka czy...

— Nie. — uśmiechnęłam się złośliwie i wróciłam na miejsce. Stał tam rozczarowany i patrzył smutnym wzrokiem.

— Co on taki przybity, jak bezdomny pies? — zagadnął Lucas.

— Nie pocałowałam go. To się stało.

— Mogłaś to zrobić, przynajmniej jedno szczęście w miłości by było. — prychnęła Lily pretensjonalnie.

— Zrobię to, ale jaszcze nie teraz! — broniłam się.

— Właśnie się przyznałaś moja droga, że na niego lecisz. I to bardzooo... — uderzyłam Luke'a w ramię.

— W zasadzie, co ty zrobiłaś, że dostałaś taką karę? — zwróciłam się do blondynki siedzącej obok mnie.

— Pokazałam im tę ocenę, oni powiedzieli, że fantastycznie, ale i tak mam szlaban na wychodzenie na co ja, że obiecałam zjawić się na meczu. Mój ojciec powiedział, że nie ma mowy, ja zaczęłam krzyczeć, że jak coś obiecuję to dotrzymuję słowa i takie tam... Potem mnie kilka razy uderzył, a ja po prostu uciekłam. — sprostowała.

— A jego dawno ktoś nie uderzył? — zapytał Lucas zdenerwowany.

— Ty się już lepiej nie bij. — odepchnęłam go dłonią. — W takim razie jak wrócisz do domu?

— Nie wiem... — pokręciła głową. — Jakoś to zrobię. Dam radę, przecież muszę. — dodała ostatnie słowa, wkładając w to chyba cały smutek, jaki w sobie trzymała.

— Przykro mi. — nie wiedziałam co powiedzieć.

— Ta, mi też. — westchnęła głęboko i wstała. — Idziemy? — ruszyliśmy za nią.

* * *

— Jadę do sklepu. Chcesz coś? — zapytała mnie mama.

— Eee... Tak! Kup mi proszę warzywa na patelnię, bo te kotlety były... Przepieprzone. — chodziło mi o ugotowany przez nią obiad.

— Przepieprzone? — uniosła brwi. — Mówi się, że coś jest zbyt pieprzne, a nie przepieprzone.

— Dobra, nieważne. — wygoniłam ją z pokoju gestem. Kiedy wyszła odczytałam wiadomość Lily, na szczęście nic jej nie jest i ma spokój. — Uff... — położyłam się na łóżku. Mój telefon zaczął wibrować, ale nie chciało mi się go podnosić i sprawdzać kto dzwoni. Ku mojej uciesze przestał, niestety po chwili znowu zaczął. Za trzecim razem ruszyłam leniwą dupę i odebrałam, nie patrząc nawet kto dzwoni.

— Halo?

— Potrzebuję cię... — tylko tyle usłyszałam z drugiej strony. To był głos Colina, ale kompletnie nie wiedziałam, o co mogło chodzić. Brzmiał na... Zrozpaczonego, bezsilnego, ale nie płakał czy coś.

— Co się stało? — aż się wyprostowałam. Jakby tego wszystkiego było mało, jeszcze on ma teraz jakiś problem.

— Wyjrzyj przez okno. — natychmiastowo do niego podeszłam. Lekko padał deszcz, ale mimo to i tak było mi go żal, że tam stoi. Patrzył jakby z nadzieją, że jestem jakimś ratunkiem, lekarstwem na jego dolegliwości mentalne. Zbiegłam na dół i otworzyłam drzwi. Zastanawiało mnie, czy kiedy moja rodzicielka wychodziła, on już tutaj był? Minęło kilka chwil, zanim wszedł do środka. Pociągnął nosem, co wskazywało na to, że jednak uronił łzy.

— Powiesz mi...? — zapytałam delikatnie w tym samym czasie chwytając jego dłoń. Znowu walił w tę ścianę, tylko tym razem zapomniał zabandażować rękę.

— Jest w szpitalu. — oparł czoło na moim ramieniu.

— Colin, kto jest w szpitalu? 

Jedna nocWhere stories live. Discover now