P. VII / ARTURZE PRZYMKNIJ SIĘ

814 92 13
                                    

Artur przez kilka godzin naprawdę robił wszystko, co tylko mógł, byle nie zasnąć. Podpytywał Merlina o drobne szczegóły czy rzucał pomysłami, na które wpadał, mimo że był absolutnie pewien, że czarownik już o tym wszystkim wcześniej pomyślał i najwidoczniej odrzucił te opcje jako zbyt pełne błędów bądź wadliwe od samych podstaw. Zdawał sobie sprawę z tego, że bardziej przeszkadzał, niż pomagał, ale nie potrafił się powstrzymać. Z całych sił chciał pokazać Merlinowi, że wyciągnął wnioski ze swoich błędów i że teraz będzie inaczej. Chciał żeby czarownik poczuł się znowu w Camelocie, jak w domu. Tyle, że wszystko w jego głowie wydawało mu się niewłaściwe, a nie chciał na samym już początku walnąć jakiejś nieporównywalnie wielkiej gafy żeby nie zrazić siebie byłego przyjaciela. Bo na dobrą sprawę Artur nawet nie wiedział, czy wciąż byli przyjaciółmi. Przez taki szmat czasu ważniejsze rzeczy niż ta mogły ulec zmianie. Siedział więc, wiercąc się na krześle i zabierając się do każdego tematu jak pies do jeża, z czego Merlin w duszy się śmiał, mimo że wyraz twarzy miał poważny, bo uznał sytuację za zbyt zabawną, by jasno powiedzieć Królowi, że się wydurnia i że nie musi się z nim obchodzić jak z jajkiem.

Choć z drugiej strony Merlin musiał przyznać, że było to niezmiernie miłe uczucie. Sama świadomość, że komuś, kto Cię zna, zależy na Tobie mimo tego, że poznał Twoje największe sekrety. Tylko, że za każdym razem, gdy pozwalał sobie na takie myśli, od razu uświadamiał sobie, że przecież w obecnej chwili Artur niczego o nim tak naprawdę nie wiedział. Znał Merlina, który odszedł wiele, wiele lat, tragedii i śmierci temu. I znał pasujący do tej narracji największy i najstraszniejszy sekret niegdysiejszego przyjaciela. Tyle, że przez swoje zbyt długie życie Merlin zdołał narobić sobie przyjaciół, wrogów i błędów w ilości, której żaden śmiertelny pojąć nie zdoła. I z niektórych swoich czynów był daleki od bycia dumnym, a przez to, czego zdarzyło mu się dokonać, nie czuł się nawet godny przyjaźni Artura. Przyjaźni, którą Król Camelotu nieustannie mu oferował w uroczo nieporadny sposób.

W Merlinie tliło się tyle sprzecznych uczuć, że chłopak miał ochotę niemal krzyczeć. Wiedział jednak, że jego uczucia nie są i nigdy nie będą na pierwszym miejscu. Że zawsze będzie działo się coś, co będzie wymagało większej uwagi, większego skupienia, większego udziału ludzi. Dlatego tlił to w sobie, licząc, że przecież samo mu kiedyś przejdzie, gdy tylko podejmie jakąś konkretną decyzję. Tylko ile razy w przeszłości obiecywał sobie dokładnie to samo, a później kończył pijany w trupa u Freyi, bo nie potrafił pogodzić się z tym, co czuł? Nie potrafił nawet zliczyć. Czarownik odetchnął ciężko, patrząc z ukosa na śpiącego Artura. Jego pobyt na Camelocie już zaczął się przedłużać, a przecież nawet nie był tam nie wiadomo jak długo. Chłopak obawiał się, że z każdym dniem zaczną się pojawiać kolejne nieprzewidziane wypadki, które coraz mocniej będą zaplątywać wokół niego swoje sidła, aż koniec końców musiałby zostać w miejscu, w którym nie chciał być, otoczony ludźmi, którzy wciąż byli otwartą raną w jego starym sercu.

Z niezbyt przyjemnych rozważań wyrwały go wibracje leżącej obok księgi komórki i Merlin nie potrafił powstrzymać uśmiechu, gdy zobaczył, kto dzwonił. Czasami zastanawiał się, czy nie dopuścił Lety zbyt blisko. Przez długi czas nie pozwalał sobie na najmniejsze przyjaźnie czy choćby koleżeństwo, ale przy Lecie się tak po prostu nie dało. Weszła w jego świat i życie z rozmachem, trzaskającymi drzwiami i kamiennym uporem, a później została już, jakby mogło się zdawać, na zawsze. W lochach nie było jednak nawet jednej kreski zasięgu i choć Merlin mógłby coś na to poradzić za pomocą magii, zdecydował się na o wiele prostsze rozwiązanie. Wychodząc, przykrył tylko Artura kocem żeby Król nie zmarzł, przez chwilę przytrzymując telefon policzkiem, by tym razem dokładnie zamknąć za sobą kratę i spokojnym krokiem udać się przez gąszcz korytarzy, który prowadził go poza zamek, w pobliski las. Nie żeby tam zasięg był z najwyższej półki, ale zawsze lepsze coś niż nic. Merlin uśmiechnął się smutno, stając na polanie, na której tyle razy przywołał doradzającego mu smoka i przymknął oczy by lepiej rozkoszować się pierwszymi promieniami słońca.

Merlin - W imię czasów, które nigdy nie nadeszłyWhere stories live. Discover now