58. Droga ze szkła barwionego

2 0 0
                                    

Stąpał za nią grobu cień

Wydrążał dziurę niedomówień

Wbijał okrutne szpile głodówki

Wydziobywał z oczu snu wędrówki


Promień znikąd przygrzał jej łopatki

Promień skrzętnie zebrał płatki

Promień, sam odtajając, cicho czekał trzy miesiące

Promień delikatnie związał oba końce


Odchodził cień mozolnie

Niezbyt bogobojnie

Ostawił na skórze blade szlaki

Nie latały nad nimi żadne ptaki


Świetlik przejął jej gryzące ostatki

Świetlik ukołysał do kołysanki

Świetlik przygarnął pokruszoną duszę

Świetlik pokochał, świetlik zniszczył suszę


Kładła się cieniem przeszłość

Skradała ją, kując światła złość

Snuła się korytarzami jej serca

Krzycząc „jestem do wzięcia!"


Płomyk odbudował na zgliszczach coś nowego

Co w końcu pokochać i chciało jego

Płomyka nie chciało jednak oszukiwać

Więc rozkazywało chwilę oczekiwać


Nie kłuła już tak bardzo róża cienista

Schowała się w trumnie, jak ta glizda

Pochowała się w spokoju głębokim

Nawiedzała jednakże pocałunkiem gorzko-słodkim


Ognik ogrzał wszelkie miejsca potrzebne

Ognik spopielał ciało urokiem skuszone

Ognik dłużej czekać nie mógł

Ognik wymagania wnet wzniósł


Zgubił się feniks we własnych uczuciach

Miał zamęt w umyśle po poprzednich życiach

Napawało go szczęściem to światełko

Wprowadzała w niepewność głośność zgiełku


Światełko zaś obietnic sobie życzyło

Światełko na odległość żyć nie potrafiło

Światełko o stabilności zawsze marzyło

Światełko się pustorękie czuło


Płomień wyrywał sobie włosy

Feniks uciekał i na szosy

Płomień cierpiał nieprzemiennie

Feniks szlochał też namiętnie


Płomień zdołał być udobruchany

Feniks ukoił i jego rany

Płomień poczuł większą pewność

Feniks lekkość bez wymawiania „miłość"


Trwali w tym tańcu bardzo kruchym

Na przemian drapiąc, lecz z uśmiechem

Oboje dziwnie podatni na sparzenia

Jednocześnie wrażliwi na zlodowacenia


Lecz wiecznie błogostan nie mógł trwać

W końcu któreś musiało upaść

Choć żadne tego wprawdzie nie pragnęło

To i tak katastrofy by nie odepchnęło


Choć wcześniej On płonął aż pod niebo

Choć Ona uwolniła się od gorączkowych mar

Nie mogło zadziałać na nich żadne placebo

Nie pomógłby żaden najzłudniejszy czar


Choć Ona uwięzić go chciała w swych ramionach

Choć On ukradkiem szukał odpowiedniej drogi

Śmierć już od dawna była po krwawych zbiorach

Z nad pola hen wysoko wzniosły się kruki


Dwa razy od siebie odchodzili kochankowie

Dwa razy wymieniali bolesne posłowie

Dwa razy każde z nich łzy straceńców roniło

Dwa razy przed niewidzialnym, nieistniejącym najeźdźcą mury swego serca broniło


Zgasł wiecznych gwiazd blask

Nie nastał po tym szybko brzask

Przywitała kwiaty lodowa pustynia

Szykując jedynie wieki odrętwienia


Więc gdy pęd świata w 130 kilometrach się objawia

Reklama prędkość Internetu niezmiennie wysławia

Dostosować się niechętnie trzeba

Inaczej czeka tylko na nich gleba


Kącik ust bezmyślnie unieść w górę

Zarzucić bezmiar pracy na głowę

Ukryć wszelkie rozterki po cichu

Zatopić je w bezdennym kielichu


Błądzą ich dwie dusze bez celu po Ziemi

Oboje w jakiś nowy, dziwny sposób niemi

Niezdolni do kłamania prosto we własne oczy

Zmuszeni ubierać uśmiechy na świata smyczy


Może globalne ocieplenie ich kiedyś dosięgnie

Lecz do tej pory będą to naczynia bezsenne

Domy, biurowce, szkoły to dla nich przytułki

Zmuszeni są płonąć bez życiodajnej podpałki 

PseudowierszeWhere stories live. Discover now