Rozdział VI

216 20 7
                                    

13 listopada 2018 roku, Damaszek, Syria

-To zależy od ciebie. - odpowiedziałem beznamiętnie, spoglądając na mężczyznę z osobliwą dozą wyższości. Nie żeby była ona nieuzasadniona... W żyłach Rashida nie płynęła błękitna krew, nie płynęła potęga trzynastu pokoleń zabójców, nie płynęło porzucone dziedzictwo założycieli metropolii Gotham. Ale płynęła w nich plugawość. Plugawość tak wielka, że nawet tutaj, nawet w tym Piekle stawiała go na pewnym piedestale. Wprawdzie nie urodził się z nią. Nie. Plugawość tego rodzaju trzeba nabyć. Plugawość tego rodzaju trzeba wybrać. Plugawość tego rodzaju trzeba w sobie wyrżnąć i nie pozwolić się jej zabliźnić na kształt wiecznie krwawiącej rany. Ale ten wybór, ta przedziwaczna trucizna wprowadzona na własne życzenie do swoich żył przekształciły Rashida w coś na kształt upadłego anioła. Ponieważ Rashid al Ahib urodził się w Piekle, ale nie chciał być potępieńcem, nie chciał być ofiarą, wybrał więc plugawość i został Diabłem. 

-Pozostawiasz wybór mnie? - zapytał mężczyzna, a w jego śnieżnych oczach zabłysło coś na kształt drapieżnego uśmiechu. Obrzucił mnie długim spojrzeniem i wyciągnął z kieszeni bojówek paczkę papierosów. Wyciągnął ją w moją stronę. Prychnąłem, odmawiając gestem dłoni. Podziękuję za raka płuc. Ciało zabójcy jest świątynią. - odbiły się echem słowa dziadka w mojej głowie. Nie żebym wcześniej chciał palić. Chodziło o ciasto czekoladowe. Rashid wzruszył ramionami, po czym przypalił papierosa i z lubością zaciągnął się koszmarem swoich płuc. Uporczywa chwila ciszy, zdawała się obklejać spocone ciała zgromadzonych, nie dając tym samym zapomnieć o makabrycznym upale. Nie zamierzałem przerywać milczenia. Znałem Diabła z Syrii wystarczająco dobrze by wiedzieć, że pytanie, które zawiesił w powietrzu było ledwie wstępem do gonitwy myśli jaką odbywał w tym momencie jego umysł. Czekałem jedynie, na to które z nich wypowie na głos. W końcu, wypuścił dym z płuc i spojrzał na mnie z lekkim rozbawieniem, błąkającym się w kącikach szaro-sinych ust nałogowego palacza. - Nie poznaję cię Damianie. Minęło ledwie parę lat, a ty pozwalasz decydować za siebie? Czyżby to wpływy twojego ''świętego'' ojca tak tobą zawładnęły? 

-Mojemu ojcu jest równie obca świętość co twoim ludziom mydło. - odparłem ostro, mając zupełnie gdzieś, wyraźnie dotkniętych moją uwagą przyjaciół Rashida, którzy w tym samym momencie z uroczym trzaskiem sprawdzili magazynki, chcąc się upewnić, że to na pewno ich kula przebije mi czaszkę. Rashid uniósł lekko brwi, a w jego oczach zagościło pobłażanie jakim uczeni obdarzają tych, którzy twierdzą, że Ziemia jest płaska. Moje palce same zwinęły się w pięści. Jednak doskonale zdawałem sobie sprawę, że wataszka tylko czeka aż zaatakuję, a on z podobną lubością z jaką zapala kolejnego papierosa, wyda rozkaz rozstrzelania mnie na miejscu. Był prowokatorem tak subtelnym, że jedynie nieliczni byli w stanie to dostrzec. Większość z nich, jednak spostrzegała to zbyt późno, a ich ostatnim widokiem, było to ironicznie pobłażliwe śnieżne spojrzenie. Nie zamierzałem grać w tą grę. Rzuciłem Rashidowi zimne spojrzenie i naśladując go, przedłużałem okrutnie moment wyjawienia moich myśli. - Ale mylisz się co do mnie. Z resztą zawsze się myliłeś. Nie pozostawiam ci wyboru Rashidzie... Pozostawiam ci jego iluzoryczność. 

-Więc cokolwiek wybiorę, będzie to jedynie wypowiedzeniem decyzji już podjętej? Sprytnie Damianie. - odparł z wyraźną dozą ironii w głosie. Po czym wolno i jakby leniwie na przekór treści zapytał. - Jednak, jeśli pozwolisz, jako iż jestem podobnie jak twój ojciec człowiekiem biznesu i mój czas jest niezwykle ograniczony, powiedz mi co sprowadza al Ghula do tego piekielnego przedsionka? 

-Źródło. - odpowiedziałem jednym krótkim słowem, a wokół zrobiło się nagle jakby chłodniej i goręcej jednocześnie. Sine wargi Rashida zacisnęły się w wąską kreskę, a w jego oczach jakby lekko zgasł śnieżny płomień, ukazując coś mrocznego i rozpaczliwego. 

-Dis aliter visum* - zacytował jedynie prawie szeptem wataszka, a upał wokół zdawał się mu jedynie przytakiwać. Nic mnie to nie obchodziło. Wiedziałem, że wie gdzie go szukać. I powie mi. Choćby dusząc się własną krwią... 

-Nie wierzę w twoich, ani żadnych bogów Rashidzie. Powiedz mi gdzie szukać, a odejdę i pozwolę ci cieszyć się swoim małym Pandemonium. - odparłem zakładając się rękoma. Palce tutejszego Diabła lekko zadrgały na rękojeści ręcznie rzeźbionego zakrzywionego niczym sierp kindżału**. Zastanawiał się czy go użyć. Zastanawiał się czy poderżnąć mi gardło. Rzuciłem mu znudzone spojrzenie. Mężczyzna odwrócił się i zrobił parę kroków wprzód. Nie chciał bym wyczytał cokolwiek z jego pobrużdżonej ostrym słońcem twarzy. Jego kroki odbijały się niesłyszącym echem w dusznym magazynie. Otarłem z czoła kropelki potu. Wspominałem już, że nienawidzę Syrii?

-Tyle, że widzisz Damianie, Źródło nie jest jedynie twoją Mekką... - odparł, po długiej, dusznej chwili milczenia, wciąż nie zaszczycając mnie spojrzeniem. Gryzący dym unosił się wokół jego odwróconej, potężnej sylwetki niczym druga dusza. Zupełnie tak jakby posiadał jakąkolwiek... Westchnąłem. Oczywiście, że nie jestem jedynym, który szuka Źródła. To tak jakby El Dorado i Arki Noego szukał jeden człowiek. Przy obecnym przyroście naturalnym nie było to możliwe. Poza tym ludzka ciekawość zawsze popycha w stronę tajemnicy, a chciwość zmienia ją w szybki zarobek. Komercjalizm obecnego społeczeństwa jest w stanie opchnąć dosłownie wszystko. Każdy mistycyzm ma dzisiaj swoją cenę... i można ją znaleźć na ebayu. 

-Niespecjalnie obchodzą mnie oczywiste fakty Rashidzie. Ale będę miał na uwadze żeby zgłosić się do ciebie, gdy będę chciał się upewnić, że słońce świeci w dzień. - odparłem wyraźnie zniecierpliwiony, spoglądając na niego z wyraźnym szyderstwem. Wataszka prychnął, po czym w ułamku sekundy obrócił się i znalazł się w odległości zgiętej dłoni. W jego śnieżnych oczach zabłysła groźba, a jego dłoń chwyciła za rękojeść pięknego kindżału. Nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Mógłbym mu skręcić kark gdybym chciał i zakryć się jego ciałem w drodze ewakuacji przed żądnymi krwi wrogami mydła. 

-Uważasz, że możesz sobie tu tak po prostu przyjechać i znaleźć miejsce, którego nazwę wypowiada się jedynie szeptem? Myślisz, że dasz radę tym, którzy byli tu przed tobą? Wierzysz, że możesz dostać wszystko czego tylko zapragniesz potomku Ra'sa? - wysyczał, a jego papieros potoczył się po brudnej podłodze żarząc się niewinnie niczym ostatnie promienie słońca przed nadejściem nocnej burzy. Spojrzałem mu z drwiną w oczy, przyjmując wyzwanie. 

-Tak. - odparłem, nie uginając się ani trochę pod jego stalowym, śnieżnym spojrzeniem. Rashid odsunął się ode mnie, po czym rozciągnął usta w uśmiechu w jakim rozciągali usta cesarze, chwilę przed ogłoszeniem egzekucji w koloseum. 

-Zatem, poznaj tych którzy byli tu przed tobą. - odparł, po czym dodał z uśmiechem jaki mógłby nosić Kaligula. - Ale coś mi się wydaję, że już się dobrze znacie...

-Witaj Damianie, urosłeś... - odezwał się znajomy głos, a ja odruchowo sięgnąłem po katanę, czując jak gniew i nienawiść poczynają płynąć moimi żyłami niczym trucizna... Jednak moje palce napotkały jedynie pustkę, gdyż wyjątkowo postanowiłem zostawić moje wspaniałe ostrze w terenówce zapewne już martwych celników. Cholerna Syria... Wspominałem już jak jej nienawidzę?


*Dis aliter visum - Inna jest wola bogów, Wergiliusz, Eneida, II, 428

** kindżał - rodzaj długiego noża, prostego lub zakrzywionego, stosowanego jako broń biała, ceremonialna i narzędzie, wywodzący się prawdopodobnie z Czeczenii, używany wśród ludów kaukaskich i tureckich, a także w Persji i Indiach.


Madness always returnOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz