P R O L O G

33.1K 1.2K 1.1K
                                    

Jeśli moja kalkulacja jest prawidłowa, to śmiem wyjść z tezą, że mniej więcej nigdy, nie poczuję tego, co czułem przy niej.

Dopieszczę ostatnie poprawki domu, który dla nas zbudowałem, przejmę większą ilość obowiązków i oblecę świat, byle nie wrócić do punktu wyjścia. Musiałem się podnieść.

Stałem się silniejszy, zemściłem się i działam. Nie stoję w miejscu. Nie będę w nim stał już nigdy, kurwa, więcej. Jestem pieprzonym dziedzicem mafijnego tria Miami. Muszę być niełamliwy. Niezwyciężony. Muszę być ponad wszystkim. Nawet ponad nią. Teraz już jestem.

Przesunąłem palcem po ekranie, odbierając połączenie przychodzące od mojego przyszytego brata, Vincenta, odetchnąłem głęboko i przystawiłem telefon do ucha.

— Otrzymałem wiadomość od Rona — oznajmił niskim głosem.

— Mogę na ciebie liczyć?

— Oczywiście. Życzę powodzenia w Nowym Jorku, ja zajmę się szczegółami z planu. Wszystko będzie gotowe na połowę czerwca — stwierdził rzeczowo.

Uwielbiałem w nim to, że nie pierdolił mi niepotrzebnie do ucha. Zawsze załatwiał sprawy szybko i dokładnie. Miał w tym doskonałą wprawę.

— Świetnie — mruknąłem, przeczesując przydługie włosy palcami. — Będziemy w kontakcie.

— Jak zawsze, powodzenia.

Rozłączyłem się, schowałem telefon do kieszeni i poprawiłem marynarkę. Wszedłem do kawiarni, nie zwracając uwagi na otoczenie oraz ludzi wokół mnie i skierowałem się pewnie do stolika, który zarezerwowaliśmy na spotkanie. Przyszedłem jako ostatni, ale miałem to gdzieś. Byłem inicjatorem projektu więc każdy mógł mi naskoczyć. Spotkanie zaczynało się wtedy, gdy pojawiałem się ja.

— Zena, przyjacielu, jesteś w końcu.

Spojrzałem na wspólnika numer jeden, blondyna o długiej brodzie. Uśmiechał się do mnie nieznacznie, zachowując wystarczający dystans, by nie zrobić mu krzywdy. Ludzie, którzy ze mną współpracowali przy budowach klinik, wiedzieli, że są jedynie pionkami. Nie znałem ich imion, nazwisk, ani niczego, co zapewne było istotne. Takimi gównami zajmował się Ron. Był w tym lepszy a ja ufałem mu bardziej niż komukolwiek, łącznie ze mną samym.

Zająłem miejsce pośrodku, by dwóch wspólników mieć po prawo, a dwóch po lewo i omiotłem ich wzrokiem. Wyglądali na zrelaksowanych, co było przyjemną odmianą. W Miami wszyscy wiedzieli kim jestem, ale nie obnosili się z tą wiedzą, więc jedyną reakcją było przerażenie w oczach. Poza swoim terytorium byłem zwykłym, surowym biznesmenem. Nikt nie wiedział co kryło się pod tą fasadą. Dlatego byli w stanie spokojnie spać po spotkaniu ze mną.

— Tak, dzień dobry — oznajmiłem.

Wszyscy obrzucili mnie spojrzeniem i kiwnęli głowami.

— Wymieniliśmy kelnera na kelnerkę, zaraz przyjdzie zebrać zamówienia. — Mężczyzna o wesołym spojrzeniu po mojej lewej wychylił się, prezentując swoje nic nieznaczące zdanie. — To najlepsza kawiarnia w okolicy i mają zdecydowanie najlepsze cappuccino oraz lody.

— Tak, polecamy czekoladę, wanilię i wiśnię. Połączenie jest przepyszne — dodał kolejny.

— Piję czarną kawę — oznajmiłem.

Niczego więcej nie musieli wiedzieć. Oparłem się wygodnie na swoim krześle i przechyliłem twarz w kierunku, z którego powinna przyjść kelnerka. Gdy się pojawiła, moje zmysły zwolniły.

Zza filara wyłoniła się niska, drobna kobieta o subtelnych, fioletoworóżowych włosach ściętych do ramion. Ubrana w cienki sweter w kolorze burzowego nieba i krótkie spodenki, które przewiązała fartuchem z logo kawiarni. Poruszała się z gracją, choć nieśmiało i powoli. Gdy dotarło do niej, że jest nas pięciu, przygryzła nerwowo wargę i zwolniła kroku. Miała przepiękne, delikatnie czerwone wargi.

— Dobry wieczór, czy mogę przyjąć od panów zamówienie? — zapytała drżącym, najsłodszym głosem, jaki kiedykolwiek pieścił moje uszy.

Spojrzała na mnie, wyczuwając nachalny wzrok, którym ją obserwowałem i jeszcze raz przygryzła wargę. Mój świat się zatrzymał. Oddech uwiązł mi w gardle, gdy jej niebieskie, wpadające w fiolet oczy spoczęły na mojej twarzy. Niewinność, zmęczenie i kruchość, kruchość tak wyraźna, jak jej delikatne rumieńce na policzkach. Patrzyła na mnie oczami zranionej dziewczynki. Oczami tak czystymi, jak były jej. Oczami, które były tak piękne... Tak wielkie i niewinne. Tak doskonałe.

Gdy zrozumiała, że przygląda mi się o kilka sekund za długo, spojrzała na blondyna obok mnie. Zacisnąłem dłoń w pięść. Jej niewinny, słodki wzrok powinien pozostać na mnie. Powinna patrzeć tylko na mnie.

— Tak — odezwał się wspólnik, który siedział najbliżej jej drobnego ciała. — Poprosimy cztery razy cappuccino, raz filiżankę czarnej kawy i dla każdego po deserze lodowym.

Nieznacznie kiwnęła głową i spuściła ją, by zapisać zamówienie w zeszycie. Wysunęła język spomiędzy warg, muskając je przez skupienie, jakie towarzyszyło jej przy pisaniu i gdy skończyła, uniosła to anielskie oblicze na mężczyznę, który podyktował zamówienie. Nie umiałem przestać na nią patrzeć. Nie umiałem oderwać od niej wzroku. Nie umiałem tego zrobić. Była taka delikatna i piękna. Tak doskonale piękna. Uśmiechnęła się, patrząc na tego łysego skurwiela, a ja zacisnąłem szczękę. Miałem ochotę oderwać mu ten łysy łeb.

— Jakie smaki lodów dla pana? — zapytała nieśmiało.

Miała taki delikatny, melodyjny głos. Doskonały. Niewinny i piękny.

— Czekolada, wiśnia i wanilia — odpowiedział łysy.

Zapisała i spojrzała na kolejnego. Zamówił ten sam zestaw. Dwaj pozostali również. A gdy jej anielskie oczy zatrzymały się na mnie, wyprostowałem się nieznacznie. Chciałem jej dotknąć. Chciałem sprawdzić, czy gdy to zrobię, będzie równie doskonała.

— A dla pana? — zapytała.

— Dla mnie będą jagodowe — odpowiedziałem, ledwo wydobywając głos przez nagłą suchość w gardle.

Kiwnęła głową, zapisała i uśmiechnęła się nieśmiało, omiatając nas wzrokiem. Potem odwróciła się i odeszła, a ja póki nie zniknęła, wstrzymywałem oddech. Była piękna. Krucha, delikatna i tak cholernie niewinna z tymi różowymi policzkami.

Była doskonała.

I była moja.

Tylko moja.

______________
Twitterek: #amethystpl
Start: soon

Amethyst. Yes, please. +18 - 25.01.2023Where stories live. Discover now