Prolog

1K 50 64
                                    


„W miłości najbardziej przeszkadza mi to, że jest zbrodnią, której się nie da popełnić bez wspólnika."

Charles Pierre Baudelaire 


Nad trawą unosiła się wilgotna chmura mgły. Ziębiła mój nos, policzki, usta. Ciało przeszywał prąd, pobudzający krążenie krwi i wzmagający niepokój. Z każdym drżeniem zastanawiałam się, czy to dreszcze zbudziły mnie, czy to ja zbudziłam dreszcze.

Słońce powoli przedostawało się przez korony drzew. Lato zbliżało się wielkimi krokami, ale poranki nadal pozostawały chłodne. Nic jednak nie okaże się bardziej zimne i mroczne od tego, co czekało mnie w domu. Na leśnym mchu czułam się bezpieczniej, niż za drzwiami własnego pokoju. Cienki splot wełny na plecach dawał złudzenie ciepła i chyba to wystarczyło mi, by porzucić strach.

Poranek był wyjątkowo wczesny, a wkoło panowała szarość. Usiadłam bezradnie, namacalnie wyczuwając swoją kruchość, malującą się w postaci rozległego obrzęku na twarzy. Byłam wdzięczna, korzystając z gościnności, jaką dała mi natura. Nie bałam się zwierząt, choć w normalnych warunkach miałabym na uwadze ich obecność. Wyplątałam pojedyncze liście z ciemnych włosów, myśląc o tym, co mogłam zrobić. Na co miałam wpływ i na kogo powinnam liczyć? Co należało zmienić, by chronić samą siebie?

Zaciągnięte rajstopy i leśny krajobraz nasuwał mi na myśl gorzkie skojarzenie. Sama dla siebie stałam się obiektem krzywd i nieustannie napływającego śmiechu. Zdjęłam buty i ściągnęłam z ud podarty nylon. Każdy krok, który stawiałam bosą stopą w kierunku znanej mi rzeczywistości, nie miał nic wspólnego z pewnością. Jednak był to jedyny świat, jaki znałam.

***

Jej śmiech urwał się jak hejnał. Po raz pierwszy od wielu dni poczułem w moim ciele siłę. Dotykałem swoich ramion, jakby Bóg po latach wątłości przelał w nie tęgość. Nie dowierzałem. Ostatni haust powietrza, jaki przy mnie wzięła, znaczył teraz dokładnie tyle, co te powodowane lawiną szyderczego śmiechu. Jej sina skóra była dla mnie jak trofeum – mógłbym ją z niej zerwać jak mało gustowne ubranie i oprawić nią najbardziej znienawidzoną przez siebie książkę.

Konsekwencje – tylko one mogły powstrzymać celebrowanie tej chwili. Prawo wiszące nade mną, przypominało stary żyrandol zbierający kurz. Jeden gwałtowny ruch i wszystko spadnie mi na głowę. Nie zasłużyłem na to.

Miałem dwadzieścia minut. Jedyne, o czym marzyłem, to umyć swoje ręce. Najpierw przerzuciłem linę przez gruby, młody konar. Oplotłem nią pień kilkukrotnie, czując jak krew pulsuje w moich skroniach. Wszystko przypominało mi przedstawienie w przydrożnym teatrze – brakowało temu smaku i widowni, ale zostało rozpoczęte i musiało mieć swoje zakończenie.

Gruby splot zniekształcał jej szyję, a nogi bezwładnie zwisały z tułowia. Wyglądała jak szmaciana lalka. Taka, co skoczyła z krzesła.

Tchnienie W KSIĘGARNIACH 💙Where stories live. Discover now