Tamtego wieczoru, zupełnie tak samo jak teraz padał lodowaty, listopadowy deszcz. Wiatr targał drzewami, rozsypywał dopiero co zgrabione liście i porywał kapelusze. Ci, którzy znajdowali się jeszcze poza bezpiecznym domem, biegli w jego stronę przytrzymując części garderoby. Było zimno, ponuro i nieprzyjemnie.
Venti siedział wtedy na szczycie wieży strażniczej. Był przemoczony do tego stopnia, że woda ściekała z niego strugami nie znalawszy żadnej suchej nitki, w którą mogłaby wsiąknąć. Powieki opadały mu pod ciężkimi kroplami raz po raz spadającymi na twarz a włosy kleiły się gładko do skóry. Co i rusz drżał z chłodu lecz nie ruszył się z miejsca nawet o centymetr.
Nie ruszył się z miejsca nawet, gdy do jego uszu dotarł głos, jak mantrę powtarzający imię znanego mu z widzenia Yakshy oraz cichsza już prośba o pomoc.
I to była jedna z dwóch rzeczy, które różniły tamten wieczór od tego.
Drugą było monstrum.
Wielkie, latające i emanujące złą energią monstrum. Potwór, który samym swym wyglądem odstraszał wszelkich śmiałków, posiadających ambicje wejścia do strzeżonej krainy.
Był długi na piętnaście metrów i wysoki na trzy. W postaci szmaragdowego węża, przez którego cienką jak papier skórę dało się policzyć wszystkie kręgi, unosił się nad ziemią i ani myślał przepuścić kogokolwiek przez przejście. Swój ohydny łeb z oczodołami ziejącymi przerażającą pustką zwrócił ku opadającemu z sił Aethera. Zasyczał wściekle. Venti widział, jak miecz wypada mu z dłoni a on sam ląduje obok chwilę później.
Czy gdyby wtedy pomógł mu wstać z mokrej ziemi, nadal by tu był?
Nikt tego nie wiedział. Sam Venti nie chciał tego wiedzieć. Wystarczyło mu dopuszczenie do siebie myśli, że zginął między innymi przez niego. Przez niego i jego bezczynność.
Otworzył oczy, odganiając od siebie błysk trafiającego w bezwładne ciało pioruna. Ten widok już zawsze będzie nawiedzał go w snach. Na jego nieszczęście, słowo zawsze brzmiało aż nazbyt dobitnie.
—Venti..
Bóg wiatru odwrócił się w stronę męskiego głosu, który zabrzmiał tuż za jego plecami. Z dość dużym zaskoczeniem odnotował, że należał on do nie kogo innego a Xiao. Adepti Xiao, który to Anemo wizję otrzymał od bogów tysiące lat temu. Stał teraz przed nim z maską w zwisającej bezwiednie dłoni i twarzą...mokrą od łez? Venti musiał zamrugać kilkukrotnie aby przyswoić, że tym co właśnie widział był płaczący Yaksha.
— Xiao? — dopytał, choć doskonale znał odpowiedź na to głupie pytanie. To samo musiał pomyśleć on, bo nie zareagował na nie w żaden sposób.
Zacisnął tylko mocniej palce na swojej masce i uniósł wzrok. W przeciwieństwie do wyrazu twarzy, jego oczy płonęły żywym ogniem. Venti wzdrygnął się. Mógłby przysiąc, że w tym półmroku wręcz lśniły. I bynajmniej nie był to przyjazny blask.
— Dlaczego..? — wychrypiał, świdrując go złotem swoich oczu — Powiedz mi, dlaczego mu nie pomogłeś?
Venti zawahał się.
— Możemy...porozmawiać na osobności? — zapytał, nadal nie do końca pewny czy to jest w ogóle odpowiedni moment na rozmowę. Adepti się jednak raczej nie odmawia, nawet gdy jest się bogiem samym w sobie — To nie jest dobre...
— Nie!
Wrzask jaki wydobył się z gardła Xiao wstrząsnął nim całym. Rozniósł się po prawie pustych polach Windrise a wszyscy obecni na uroczystości goście przerwali swoje dotychczasowe zajęcia aby spojrzeć na ich dwójkę.
CZYTASZ
Traitor || Xiaether one shot
Fanfiction"Tak będzie lepiej - usłyszał wtedy, nim ten zorientował się, że nie jest już sam - To kiedyś musiało się skończyć„ ‹ xiao & aether (bl) • angst • canon ‹