Prolog - Pani Miast

959 114 243
                                    

Nemejczycy zwani także Nizzarytami nigdy nie byli zwykłymi najemnymi mordercami, jak przyjęło się sądzić, ale krzewiącymi wiarę, wojującymi wyznawcami Starego Prawa. Mieli oni tylko jednego Boga i tylko jednej osobie udało się nagiąć ich wolę do swojej własnej.

Kobieta, która wywodziła się spośród nich, zebrawszy siły swojego zakonu, zjednoczyła dawne plemiona, a osłabione i skłócone kolonie ulegały jej jedna po drugiej...

Z czasem jej siła i władza urosły tak, że prawo Nemejczyków sięgało już wszędzie, podobnie jak i bezwzględne, czujne oczy. Nazwano ją wówczas Panią Miast na znak, że stała się władczynią każdej ludzkiej osady, a tych, którzy strzegli dawnych praw, przezwano Oczami.

Religie nowych kolonii,
pisane ręką Ali Ashram.

 Pani, czemu po prostu go nie zabijesz?! Błagam cię! Zmień decyzję! On zasłużył na śmierć, wiesz to miłościwa, wiesz to z pewnością, błagam cię raz jeszcze! Przysięgam ci, matko nas wszystkich, przysięgam na czaszki twych wrogów, wypowiedz jedno słowo, a ja zrobię to bez najmniejszego wahania, wypatroszę go jak szczura! Daj mi go zabić... — krzyczał wysoki ciemnooki mężczyzna o śniadej cerze, wyciągając przed siebie ręce i drążąc na całym ciele od skrywanych z trudem emocji.

Był niesamowicie podekscytowany, jakby podniecała go już sama myśl o zadawanym bólu. Ostatnie zdanie wymówił, zaciskając szczęki tak silnie, iż prawie nie otwierał ust, przez co każde  słowo było lekko zniekształcone. Napięcie widoczne na jego twarzy wyrysowało brzydką linię ciągnącą się, aż od jego pociemnionych kajalem* powiek do szerokich kształtnych warg  był to grymas pełny nienawiści, wyrażający jednocześnie nieskończoną pogardę dla tego, o którym mówił.

Odpowiedziała mu tylko martwa cisza, przerywana przez jego szybki, nierówny oddech.

Z powodu szalejącej na zewnątrz piaskowej burzy niewielkie pomieszczenie, w którym się znajdował, tonęło w czerwonej poświacie, nadającej meblom i przedmiotom koloru głębokiej ochry, jakby ludzkie oko patrzyło na wszystko przez wielki czerwony rubin.

Nagle w pobliżu rozległ się cichy stukot metalowych naczyń. Miedziane kubeczki przeznaczone do picia czaju, zadzwoniły poruszone chudą, kościstą ręką. Długie palce zacisnęły się na jednej z trzech zabarwionych na złoto czarek i uniosły naczynko niepewnie do góry. Duszny aromat mocnej herbaty i kadzidła dotarł do nozdrzy śniadego człowieka. Pokój był tak wypełniony zapachem ziół i mirry, że ledwo można był w nim oddychać.

Kobieta, do której należała dłoń, była malutka jak dziecko i pomarszczona niczym suszona śliwka. Tkwiła nieruchomo w szerokim fotelu, który jak wszystko tutaj, był teraz w kolorze czerwonych, przekrojonych na pół pomarańczy. Pochyliła się lekko i przyłożyła małą czarkę do ust tak wąskich, jakby prawie nie posiadała warg. Ciemna herbata pociekła po jej brodzie i upadła na ciężką brokatową szatę, wyszywaną srebrną nicią w niezrozumiałe symetryczne znaki.

 Nie —  powiedziała z niewiarygodną mocą, odstawiając ze stukotem czarkę na mahoniowy stolik.

Obserwowała każdy ruch śniadego człowieka, jakby przeprowadzała jakiś eksperyment i była niezwykle ciekawa jego wyniku.

Ciałem mężczyzny wstrząsnął nagły spazm. Wyglądał, jakby gotów był pochwycić pierwszą z brzegu rzecz i rzucić nią z jak największą siłą o ścianę. Warknął jednak tylko, lecz na tyle głośno, by pod wpływem donośnego dźwięku zadzwoniły naczynia. Zacisnął kłykcie tak, że skóra na jego pięściach zrobiła się aż biała.

 W istocie jesteś Namirze tylko zwykłym kundlem   skomentowała spokojnie staruszka. Nawet brzmisz podobnie.

 Łaskawa... Przysięgam, że pochłonie go piasek... tylko mi pozwól   szepnął z niezwykłą gorliwością, ponownie zaciskając szczęki.

 Myślisz, że dałbyś radę?   odpowiedziała mu staruszka prześmiewczym tonem, w którym wyraźnie można było usłyszeć przyganę.   Kto nauczył cię podobnej próżności?

 To jest jeden człowiek! Jeden człowiek to nie jest dla mnie problem, pani! To tylko czas! Czas poświęcony na przygotowania i zadanie celnego ciosu!

Staruszka znowu mu się przyjrzała. Przez chwilę słychać było jedynie szum piasku wdzierającego się przez lekko uchylone okno: jednostajny, monotonny i dziwnie kojący dźwięk niszczycielskiego żywiołu ziemi.

Pani Miast westchnęła bardzo cicho i zarazem głęboko, aż brokatowa szata uniosła się na jej piersi. Pomyślała, że czasami ciężko jest przekonać o błędzie kogoś, kto w gruncie rzeczy ma rację i sam o tym wie. Nie musiała mówić nikomu prawdy, a jednak była to jedna z tych rzadkich chwil, w których postanowiła ją wypowiedzieć na głos.

 Wy wszyscy, którzy mnie otaczacie, jesteście tylko i wyłącznie moimi psami. Mam psy małe i duże, obronne i salonowe, szczekliwe i spokojne, ale on nie zalicza się do waszej sfory. On jest wilkiem, a wilka nie można nauczyć psiej wierności, bo zawsze, prędzej czy później, wychodzi z niego dzikość. Wilk nie trzyma się psich zasad. Coś takiego musiało się wreszcie stać... Masz rację Namirze, że szaleństwem jest trzymać zwierzę, które w każdym momencie może odgryźć ci rękę, tę samą zresztą, którą go karmisz. A jednak niestety ten umysł jest mi potrzebny. Moi wrogowie są jak piranie. Czują słabość, jakby to była kropla krwi w wodzie. Małgorzata jest za słaba, by nieść naszą wiarę, oni obgryzą tę dziewczynę do gołej kości. Ja potrzebuję Seymera.

— Pani... To się obróci przeciwko nam...

 Posłuchaj mnie Namirze, to ja sama stworzyłam go kawałek po kawałku. Każdy jego ruch, każda jego myśl nakierowane są na cel, który ja mu wskazałam, chociaż sam o tym jeszcze nie wie. Tak jest najlepiej. On kiedyś zginie, owszem, ale tylko tak jak ja sobie tego życzę.

Namira najwyraźniej i tak nie przekonały wypowiedziane słowa, bo otworzył usta, chcąc dalej protestować, ale Pani Miast straciła już cierpliwość. Chwila jej łaski bezpowrotnie minęła.

 Oto przemówiłam, a wraz ze mną Prochy Proroków! - powiedziała, dotykając małego, srebrnego, kwadratowego pojemniczka na swojej szyi, wypełnionego sproszkowanymi, ludzkimi szczątkami.

Namir wiedział, że nic więcej nie ma prawa powiedzieć i nie może dalej nalegać. Zgodnie z obyczajem to kończyło sprawę. Pozostało mu jedynie milczeć i opuścić duszny pokój Pani Miast.

Czuł się upokorzony. Przez chwilę wpatrywał się w swoje własne stopy, wreszcie złożył ukłon i wyszedł. 

Teraz szum piasku nie był już mącony żadnym dodatkowym dźwiękiem. 

Dla Pani Miast był on jak przesypujący się w klepsydrze czas, oznaczający dążenie do nieubłaganego końca. Staruszka wypuściła ze swoich płuc powietrze i opadła na fotel, jakby ta rozmowa bardzo nadwątliła jej siły.

Pomyślała, że kiedyś Seymer wreszcie zabije Namira i tak to się wszystko skończy. Miała już wcześniej takie prorocze myśli i właśnie w tej chwili nabrała przekonania, że tak rzeczywiście się stanie. Wzajemna nienawiść znajdzie ujście w śmierci, ale tylko jednego z nich. Tę cenę gotowa była zapłacić bez większego wahania.

*czarny sypki proszek do malowania oczu, używany na bliskim wschodzie.

Konstruktorzy Światów (wolno pisane)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz