3. Junona

560 81 449
                                    

Są tylko trzy rzeczy dobre dla wschodnich noży: ciało twojego wroga, by nóż w nim zatopić, sukno szaty, by nóż twój oczyścić i haszysz, by o wszystkim zapomnieć".

Nizzaryckie powiedzenie.

Junona, największa ludzka kolonia, stała się niezaprzeczalnym dowodem na to, że Bóg wreszcie się poddał i pozwolił człowiekowi bluźnić. Nie była pierwszą sztuczną planetą, która powstała jako dzieło konstruktorów, ale pierwszą zbudowaną z tak olbrzymią pychą i arogancją. Prace nad nią trwały setki lat, a mimo to wciąż nie była jeszcze ani w pełni ukończona, ani ukształtowana.

Niektóre jej fragmenty dalej drżały od intensywnych wulkanicznych erupcji, przez co niezwykle często zasnuwał ją gęsty dym, skrzący się odłamkami rozgrzanych do czerwoności skał, które przecinały nieboskłon niczym kawałki giętkiego, dmuchanego w piecu szkła, a czarny podobny do ostrego piachu pył zasypywał wówczas budynki i chaty.

Słońce było tu najjaśniejszą z gwiazd nocy, ale i tak potrafiło być lepiej widoczne niż sam Jowisz, zwykle przyćmiony blaskiem sztucznej, orbitalnej elektrowni. Swojego największego boga mieszkańcy planety oglądali dość rzadko, lecz w te noce, w które nie docierały tu żadne wulkaniczne opary, na nieboskłonie pojawiały się niezwykłe księżyce, które Junona dzieliła ze swoim małżonkiem.

Połacie planety były co najmniej dziwne, zarazem upiorne, jak i poetyckie w wyrazie. Wyglądały jak brunatne zwierzę, uwiecznione na zawsze w ataku szału, z nastroszoną sierścią i wyciągniętymi pazurami. Powierzchnia Junony była postrzępiona, strasząca swoją szorstkością i najeżona ostrym włosiem twardych pustynnych skał.

Góry stawały się aż czerwone od obecnych w nich minerałów, a od podnóży obmywały je błękitne, czyste i płytkie morza. Z tej skalistej, twardej jak pumeks ziemi, wyrastała nieliczna, ale za to niezwykle barwna roślinność. Gdzieniegdzie delikatnie zielone smugi traw i egzotycznych roślin pojawiały się falami, by za chwilę rozmyć się w szarość skał, głębię czarnego pyłu i czerwień krwawych, magmowych pobojowisk.

Junona wyglądała jak stół z mahoniu, na który jakiś nieuważny artysta wylał gęstą zieloną terpentynę i rozlał wodniste błękitne akwarele. Próbując zmyć plamy i zacieki rozsmarował je i rozniósł po całym stole. Na jego krańcach pozostawiał zaś niedopałki papierosów, które powypalały czarne dziury w wypolerowanym blacie.

Namir całym sercem był Junończykiem. Ta pełna kamieni niezwykła ziemia wychowała go, wykarmiła, zapewniła mu schronienie i przede wszystkim dała mu w życiu cel.

Nie był bezdomny, nie tułał się po Układzie jak jego przodkowie, Junona była jego matką, a bez niej byłby, jak bez duszy.

Teraz, gdy podążał w głąb wydrążonej sztucznej groty, czuł się niczym robak wgryzający się w dojrzałe mięso młodej planety. Ścian nie stanowiła tu lita skała, lecz ułożone jedne na drugich ludzkie czaszki. Od dobrych kilku minut Namir szedł junońskimi katakumbami, co chwilę rozglądając się na boki i zatrzymując niekiedy swój wzrok na pustych oczodołach.

Powietrze było tu ciężkie od pyłu. Płuca Namira, chociaż przyzwyczajone do suchego junońskiego klimatu i tak z zauważalnym trudem łapały kolejne oddechy.

Przechodząc tędy, zawsze miał wrażenie, że dalej czuje tu intensywny rozkład ludzkich ciał i sprawiało mu to w pewnym sensie przyjemność. Każde ze wpatrujących się w niego pustych wydrążonych ślepi było kiedyś jego wrogiem. Wiedział to doskonale. Był oczywiście zbyt młody, by tak naprawdę znać tych wszystkich ludzi, bo kości bielały tu już od dziesięcioleci, ale to Pani Miast własnoręcznie upuściła krew grzesznikom, by później zrosić nią gaje Junony. To ona kazała zbudować to święte miejsce i tworzyła je konsekwentniej od wielu, wielu lat.

Konstruktorzy Światów (wolno pisane)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz