ROZDZIAŁ XXVII CZASEM NAPRAWDĘ MOŻNA UTONĄĆ W FANTAZJACH cz. I

55 10 45
                                    

Mroczki zniknęły, gdy poczułam, że się unoszę. Wyczuwałam jakąś lodowatą, pieniącą się ciecz otaczającą mnie ze wszystkich stron.

Otworzyłam oczy. Przede mną znajdowało się zakryte szarymi, burzowymi chmurami niebo. Słońce rzucało zza nich niebieskawą poświatę, która odbijała się w otulającej mnie wodzie.

Zamarłam, i to nie ze względu na to, że jakimś cudem znalazłam się na środku morza lub nawet oceanu, co wywnioskowałam, kiedy pomimo wielu prób nie dostrzegłam brzegu. Gnane wiatrem fale tworzyły wysokie na kilka metrów ściany i zbliżały się do mnie. Powietrze było ciężkie, duszne, co wyraźnie komunikowało mi, że nadchodził sztorm, a to oznaczało jedno: jeśli szybko czegoś nie wymyślę, umrę tam.

Żołądek podszedł mi do gardła, a serce zaczęło bić jak szalone. "Drugiego porażenia prądem, tym razem przez błyskawicę, nie przeżyję", pomyślałam. "Nie jestem jakimś pokręconym terminatorem!".

Machałam rękami i nogami jak szalona. Moje umiejętności pływackie jak zwykle zawodziły, ale nadchodząca fala, która miała już kilka metrów wysokości i nadal rosła, zmuszała mnie do tego, żeby postarać się bardziej. Tylko dokąd miałam płynąć? Nigdzie nie było widać brzegu! Znajdowałam się w śmiertelnej pułapce i coraz bardziej przyznawałam przed sobą, że następne minuty to czas na desperacką modlitwę. Kto wie, może Stwórca, o którym wspominał Joseph, byłby skory ruszyć mi na ratunek?

Szum wiatru utrudniał mi poskładanie myśli w całość, a zimna woda sprawiała, że nogi i ręce drętwiały, ciągnąc mnie w dół.

- Niech to wszystko diabli wezmą! – wrzasnęłam z całych sił, na koniec krztusząc się wodą.

Nadciągała śmierć, potęgując szalejące we mnie strach i wściekłość. Nagle poczułam głupią chęć, żeby rozedrzeć kotłujące się bałwany. Tylko jak? Christopher i Joseph mogli mi wmawiać, że byłam superbohaterką i miałam ich moce, ale ja wiedziałam, że to nieprawda. Ostatecznie byłam tylko człowiekiem, który ma niejakie pojęcie, jak zdać z matmy na pięć, ale na pewno nie wie, jak pokonać żywioł.

Nie musiałam długo czekać – właśnie żegnałam się w myślach z moimi bliskimi, prosząc niebiosa, żeby nie rozpaczali z powodu mojego zaginięcia, gdy uderzyła we mnie ściana wody wielkości tych, jakie pokazują w katastroficznych filmach. Pochłonęła mnie i zamknęła w wirze, z którego nie było ratunku. Ciecz wlewała mi się do nosa, uszu, a po chwili i ust, które otworzyły się bez mojej zgody. Klatka piersiowa paliła mnie żywym ogniem, a jedyną rzeczą, o jakiej potrafiłam myśleć, było powietrze.

I właśnie wtedy walnęłam o coś twardego. Nie miało to wielkiego znaczenia, bo zdążyłam stracić prawie całą świadomość tego, co się wokół mnie działo. Mój umysł znał tylko jedno słowo, które powtarzał bez końca. Ból. Wgryzający się coraz głębiej i głębiej, szarpiący ostatki mojego człowieczeństwa, nieustępliwy i niezaspokojony mimo kolejnych sekund, które łakomie połykał.

"Nie chcę umierać", przecięło granice mojej podświadomości. Chwyciłam się tych trzech słów jak ostatniej deski ratunku.

Nie chciałam, żeby wszystko skończyło się w tak idiotyczny sposób. Przecież miałam pokazać światu, że stać mnie na wiele więcej. Miałam pokazać, że Annabelle Hall to nie jest ktoś, kogo można się tak łatwo pozbyć.

Jakimś cudem, którego dotąd nie rozumiem, zmusiłam się, żeby przesunąć zesztywniałe palce o kilka centymetrów w stronę tej twardej rzeczy, o którą się obiłam, aż... wyczułam śliską, zakrzywioną krawędź. Bardzo powoli zaciskałam na niej dłoń. Wiedziałam, że pewnie tylko niepotrzebnie męczę palące mięśnie, ale nie mogłam znieść myśli, że przestanę walczyć.

Znaki Dusz. Odrodzenie [W TRAKCIE ZMIAN]Where stories live. Discover now