ROZDZIAŁ XI

4 2 0
                                    


Tutaj zapłata za kolejny miesiąc – wyciągam sto koron. – I za dyskrecje – dorzucam jeszcze trzydzieści. Stajenny jak zawsze uśmiecha się zachwycony.

– Łaskawa jesteś Pani – kłania się, a ja proszę go po raz dziesiąty dzisiaj, żeby tego nie robił. – Sprawdziłeś podkowy? Serafin chyba utyka na jedną nogę.

– Miałaś racje, należało już je wymienić. I tak jak zaleciłaś wymieniłem na większe siodło. Czy jeszcze czegoś sobie życzysz?

– Czy jest dla mnie list? – Stajenny kiwa głową przecząco. – W takim razie to wszystko. Dziękuje. – Chwytam konia za lejce i wyprowadzam ze stajni. Biorę głęboki wdech i ruszam, cieszą się, że jestem po za murami pałacu. Dziś jest wyjątkowo rześko, więc ponaglam konia, chcąc poczuć chłód i prędkość. Nic mnie nie ogranicza. Jestem ja, pustynia i wiatr.

Gdy próbuje się wyciszyć, wracają do mnie słowa Melanii i zaczyna się fala myśli. Zastanawiam się, czy coś co należy do mnie, a jest właściwie mną, jest w stanie mnie zabić. Unicestwić. Przecież to nie ma sensu. I jak coś, co sprawia mi ból, ma być moim zbawieniem.

Zatrzymuje się w miejscu umówionego spotkania, i patrzę się na bransoletki. Łapie się na tym, że nie czuje w tym momencie nienawiści do nich, jakbym nagle zaczęła wierzyć, że są mi potrzebne do ochrony siebie i świata.

– Z Garedem wszystko w porządku? Gdzie on jest? – pytam gorączkowo Eve, która jedzie w moją stronę na wielbłądzie.

– On nie chciał, żebyś się martwiła, więc wysłał mnie tutaj. Nic mu nie jest – odpowiada, gdy chcę zapytać o to samo po raz kolejny. – Po prostu nie spotkacie się dzisiaj. Wyśle list z nowym miejscem i terminem spotkania – milknie na chwilę. – Spełniłam swoje zadanie. Pojadę już. – W jej oczach dostrzegam zbierające się łzy.

– Co się dzieje Evo?

– Najpierw Rosalia, potem Vera i na końcu mama. – Łka. – Oni są chorzy Lore. Nie wiemy co im jest, a w mieście nie ma ani jednego cholernego medyka czy zielarza! Oni wszyscy wyjechali na jakiś festiwal do Hekate!

– Chodź, opowiesz mi po drodze, a teraz jedźmy. – Ponaglam konia, żeby wyrównać tempo z wielbłądem Evy. – Czy ktoś jeszcze w wiosce zachorował? – Modlę się, żeby to niebyła żadna epidemia grypy czy czerwonki. W taki wypadku trzeba by było odciąć wioskę od reszty i przeczekać aż choroba minie, modląc się, aby najbliżsi przeżyli.

– Chyba nie.

– Jakie są objawy?

– Wysoka gorączka, wymioty i biegunka.

– Naprawdę nie ma żadnego medyka w pobliżu?

– Niestety. Zostali sami uczniowie, a oni, no cóż...widać, że stronią od ksiąg. Było ich kilku i żaden nie umiał zaradzić objawom. A jest co raz gorzej. Gared i tato wyjechali do Hekate po pomoc, ale nie wrócą prędko. Przecież sama droga i to w szybkim tempem potrwa ze dwa dni, a gdzie powrót i jakiś postój? To jest jakiś koszmar – mówi i zaczyna płakać głośno.

– Przyśpieszmy – mówię tylko, a nasze zwierzęta zaczynają szybko mknąć przed siebie.

*

Zasłaniam usta jedwabną chustką i wchodzę do pokoju, gdzie na dużym małżeńskim łożu leży Vera i Rosalia, a na pojedynczym ich matka. Obok nich stoją misy i dzbany z wodą. Prawie wymiotuje, czując okropny odór. Eva patrzy się na mnie przepraszająco i zbiera po kolei pełne nocniki. Jestem tak oszołomiona widokiem, że przez pierwszy moment stoję w bezruchu i besztam siebie w myślach. Nie jestem zielarzem ani medykiem. Nie miałam nigdy do czynienia z chorymi osobami, więc co sobie wyobrażałam? Że wejdę i zbawię wszystkich samym dotykiem? A jeśli się zarażę i zaraz potem umrę?

Biorę głęboki wdech i wydech, nadal próbując opanować wymioty. Gdy się uspokajam, przypominam sobie medyków z pałacu, którzy badali mnie po założeniu kajdanek. Najpierw oceniali stan chorej osoby. Postanawiam zrobić to samo. Dotykam czoła każdej chorej, starając się żadnej nie obudzić. Wszystkie są nienaturalnie ciepłe, więc wymieniamy im namoczone zimną wodą szmatki.

– Ona płonie – mówię, dotykając policzka Very. – Pomóż mi. – Eva pomaga unieść mi ją do góry. Vera jest małą, rudą dziewczynką o zielonkawoniebieskich oczach. Ma chude rączki i nóżki, a ja jestem tak słaba, że nie mogę sama jej podnieść. – Gdzie macie misę, banie lub wannę z wodą? – Eva prowadzi mnie na zewnątrz tyłu domu, gdzie stoi duża drewniana beczka. Zanurzamy w letniej wodzie dziewczynkę, która ma ledwo otworzone oczy. Majaczy coś do nas, ale nic nie rozumiemy. Gdy ją wyciągamy, cała drży, więc otulam ją szczelnie kocem, a ona bezwładnie, jak kukła, pozwala się nosić i przebierać.

– Zrób im napar z mięty, kopru włoskiego i rumianku. Podamy im go schłodzony. – Zalecam Evie, starając się sobie przypomnieć zioła, które pomagały w nawadnianiu organizmu. Próbuję wygrzebać z otchłani umysłu coś więcej i żałuję, że nie byłam pilną uczennicą na lekcjach z zielarstwa. – Przegotuj dużo wody i wrzuć na koniec świeżej mięty, cytryny, cukru trzcinowego i odrobiny soli. Musimy je porządnie nawodnić – mówię, oddychając z ulgą, gdy dotykam czoła Very. – Spadła temperatura. – Pani Marietto, proszę otworzyć buzię.

– Lore, co ty tu robisz? – Otwiera leniwie oczy, słysząc mój głos. – Jeszcze się zarazisz. Zmykaj do domu. – Macha na mnie ręką.

– Co mówili praktykanci? – Patrzy się na mnie pytająco. – Praktykanci medyków, co mówili na temat waszych objawów?

– Jeden, że to grypa z powietrza. Zalecił wtedy jakieś ziółka i dużo leżenia w łóżku pod grubą pierzyną, a gdzie ja taką znajdę w Summer? Drugi oznajmił, że to jakiś wirus, ale jaki to nie wie i dał jakieś krople. A trzeci uznał, że to gorączka – zaśmiała się z wyraźną chrypą w głosie. – Gorączka. No co on nie powie. Cholerni uczeni – prycha, poprawiając się na łóżku.

– Dlaczego tylko wy trzy zachorowałyście, a Gared, Terenc i Eva, nie? To nie może być grypa ani wirus. Powiedz mi, co czujesz, co cię boli? To chociaż ulżę ci ziołami. – Dotykam jej ramienia, a ona uśmiecha się blado.

– Jest mi zimno, a po chwili za ciepło. Ciągle jest mi niedobrze, jeśli wiesz, o co mi chodzi? Gdy coś zjem, od razu wymiotuje.

– Mamo, boli mnie. – Zawodzi Rosalia, przekręcając się na drugi bok. – Brzuch mnie boli. – Patrzy się na rodzicielkę błagalnie, a ona wyciąga rękę w stronę córki i głaszczę ją po czole, odgarniając włosy. Rosalia jeszcze chwilę zawodzi, a po chwili zasypia pod łagodnym dotykiem matki.

– Ból brzucha, wymioty, biegunka i gorączka. Przecież to objawy zatrucia pokarmowego. Co jadłyście lub piłyście ostatnio?

– To co wszyscy, Lore. Nic nadzwyczajnego – mówi, a do pokoju wchodzi Eva z naparami. Nawadniamy nimi Rosalie i Verę, pilnując, żeby Marietta wypiła dużą ilość.

– Kiedyś czytałam, że najlepszym na biegunki są owoce jagodowe, a zwłaszcza borówki i jagody. To te czarne kulki, które jadłam u was na kolacji. Macie je jeszcze?

– W ogrodzie jeszcze kilka zostało.

– Świetnie. Pozbieram kilka. – Odwracam się w kierunku Evy. – Sprawdź, czy w waszej wiosce, ktoś jeszcze zachorował. – Dziewczyna słucha się mojego polecenia i wybiega z chaty, a ja robię kolejne podejście z naparem.

– Gdzie Gared i Terenc? – pyta Marietta, starając się usiąść.

– Pojechali po wsparcie. Wrócą niebawem. – Uspokajam ją i podaje kubek z przegotowaną wodą. Gdy kobieta wypija wszystko, idę do kuchni po nową dostawę. Sięgam po dzban i nalewam do niego czystą wodę. Chcę dorzucić do niej pokrojoną cytrynę, gdy nagle zatrzymuje dłoń. Nie pewna tego, co widzę, podchodzę do okna, chcąc zaczerpnąć więcej światła.

– Czy ta woda zawsze miała taki różowawy kolor? – Wchodzę do sypialni i pokazuje kubek mamie Gareda. Kobieta patrzy się na mnie ze zmieszanym wyrazem twarzy.

– Nie wiem. Chyba tak – odpowiada.

– Skąd ją bierzecie?

– Ze studni z centrum wioski. – Przyglądam się jeszcze chwilę wodzie i ją wącham. Ma dziwny metaliczny zapach.

Gdy wychodzę z domu wpadam na Evę, która dysząc, poprawia roztargane włosy.

– Lore, to jakaś epidemia! Prawie wszyscy sąsiedzi są chory – mówi, a jej twarz jest blada i przerażona. Przez moment paraliżuje mnie strach, że wszyscy umrzemy w tej wiosce.

– Zaprowadź mnie do studni. – Dziewczyna kiwa głową, chwytając mnie pod pachę.

Idziemy w milczeniu, do momentu, gdy zatrzymujemy się przy studni. Opuszczam wiadro, które głośno chlupie i unoszę je do góry, gdy mam pewność, że na naleciała tam woda. Robię to niezgrabnie i dużo wylewam. A pomimo to, wiadro jest cholernie ciężkie.
Eva wymiotuje, a ja opuszczam naczynie, gdy dostrzegam nie tylko zaróżowioną ciecz, ale też odcięty kawałek głowy. Odskakuje do tyłu i padam na ziemie. Przez moment brakuje mi tchu. Pragnę pokryć się mrokiem, zniknąć. Jednak nic się nie dzieje, oprócz długich wymiotów.

– Kurwa – mówię, trzęsą się cała. Kątem oka widzę, że Eva ma łzy w oczach, ja chyba też, więc szybko przecieram twarz dłonią. Nie wiem, co robić. Chcę się skulić w sobie. Przez umysł przechodzi mi myśl, że żałuje, że kiedykolwiek wyszłam z pałacu, że ojciec miał racje, bo tylko tam byłyśmy bezpieczne. Ci ludzie to bestie i barbarzyńcy.

– Na boginię Izdę, co my zrobimy? Lore. To głowa. Głowa człowieka! –
Wdech i wydech. Wdech i wydech. Wdech... – Zalecam sobie w myślach.

– Zawołaj zdrowych i zaufanych chłopów, niech wyłowią resztę...ciała. Jeśli tam coś jeszcze jest.

 – I tak się dzieje. Jeden z mężczyzn schodzi drabiną do studni, a dwóch wciąga na sznurze do góry resztę tego nieszczęsnego człowieka. Wymiotuje po raz kolejny.

– Na boga Rea! – Łapie się starzec za głowę. – Przecie to morderstwo! I tu w naszej wiosce. Gdzieś tu mamy zabijake. Chrońcie nasz wszyscy bogowie przez złem, jakie nas czeka za tą zbrodnie.

– Patrzcie o tam, co ma na ubraniu. To przecie oznaka z herbem królewskim! – mówi inny.

– To posłaniec – mówię pod nosem, ale i tak każdy mnie słyszy, bo wzrok ląduje na mojej twarzy. Odruchowo chcę się schować, ale nie mam kaptura, nie mam mroku. Więc stoję tak, lekko się garbiąc. Czuję się, jakbym była naga.

– Musimy zawiadomić króla, co tu się wydarzyło. – Wtrąca młodzieniec. – Musi znaleźć zbrodniarza i go ukarać. Trzeba zacząć śledztwo.

– Jakie tam śledztwo Martinie. Przecie oni zaraz podpalą całą wioskę. Nie będę szukać winnego. Wszystkich ukrają! Przecie to podniesienie ręki na królewskiego wysłannika! O cie florę. Ale mamy przejebane. – Krzywi się starzec, a ja razem z nim.

– On ma racje – odzywam się, sprawiając, że znowu wszyscy na mnie patrzą. Król nie spaliłby wioski, to brzmi absurdalnie, na pewno szukałby zbrodniarza, ale jeśli dotarliby tu jego...nasi ludzie, przeprowadziliby dosyć skrupulatne śledztwo, a wtedy dotarliby do osoby, która odnalazła trupa. Dotarliby do mnie. – To powinno pozostać między nami. – Prostuję się, wypycham pierś do przodu i unoszę głowę, próbując zapanować nad zbierającymi się mdłościami. Chrząkam, a mój głos staje się głosem Eleonory – nie toleruje sprzeciwu. – Panowie, przynieście szmaty i zakryjcie ciało, a potem pochowajcie je, gdzieś z dala od wioski, na jakimś pustkowiu. – Mężczyźni wymieniają między sobą spojrzenia pełne zawahania, ale robią to, co mają polecone. – Evo, udaj się do Zarządcy Korvium i zgłoś, że w wodzie zdechł szczur i nikt nie powinien jej pić. Gryzoń został wyłowiony przez dzielnych mężów, ale woda nadal nie jest zdatna. On przekaże to doradcom króla, którzy zrobią z tym porządek. – Patrzę się na jej nadal bladą i przerażoną twarz. – Nikt nie może się o tym dowiedzieć, dobrze? Gared, twój tata czy mama. Nikt. Rozumiesz? – pytam, a w odpowiedzi dostaje przerażone spojrzenie i kiwnięciem głową. Uśmiecham się, mam nadzieje, że nie krzywo. Dziewczyna odchodzi, a ja zostaje sama. Cała dygoczę, pokrywam się łzami i wymiotuje już po raz trzeci.

Słońce w Mroku (Zakończone)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz