Prolog

628 74 561
                                    

Leniwie patrzyłam na krople deszczu pokazujące się w świetle latarni, a po chwili spadające na chodnik. Nie samo ich zetknięcie z ziemią było dla mnie najciekawsze, ale lot. Przecinały powietrze bez względu na otoczenie. Bez względu na to, czy lśnią w świetle, czy raczej ukrywają się w mroku. Całkiem, jakby rozumiały tylko swoje przeznaczenie - upadek.

Oparłam głowę o szybę, która oddzielała mnie od ulicy. Podobała mi się jej chłodna powierzchnia, bo w jakiś nie do końca zrozumiały dla mnie sposób ułatwiała mi myślenie. Drżała lekko, co działało na mnie uspokajająco, a tego właśnie potrzebowałam.

- Park Zachodni - ogłosił stanowczy kobiecy głos unoszący się z głośników.

Za oknem nie było już latarni. Zastąpiły ją krzaczaste rośliny i wysokie drzewa pochylające się nad ciemną ścieżką. Drzwi autobusu otworzyły się, ale nikt nie wysiadł.

"Jak zwykle", pomyślałam i uśmiechnęłam się do siebie. "Za minutę zamkną się i opuścimy to miejsce. Pojadę jeszcze kilka przystanków dalej".

Poderwałam się z miejsca i w ostatniej chwili przepchnęłam do zamykających się drzwi. Wyskoczyłam prosto na przystanek przy parkowej dróżce.

Odwróciłam się. Autobus powoli odjeżdżał z przystanku, pozostawiając mnie samą. Nie było już odwrotu. Zmierzyłam dęby ponurym spojrzeniem i przeszłam obok nich. Im głębiej wchodziłam, tym mniej widziałam. Mniej więcej co dziesięć metrów ustawiono latarnie, ale co chwilę migały i groziły zgaśnięciem. Były trochę jak cisi obserwatorzy.

Po plecach przebiegł mi dreszcz. Co ja robiłam w tym przeklętym parku i to jeszcze w nocy? Powoli zdjęłam słuchawki z uszu. W takich sytuacjach zawsze wolałam słyszeć jak najwięcej, być czujna, chociaż wątpiłam, żebym nawet dzięki temu zdołała odegnać niebezpieczeństwo. Daleko było mi do mistrzyni karate czy wysportowanej biegaczki.

Rozejrzałam się, ale nikogo nie dostrzegłam, jednakże wróg mógł czaić się pod jednym z ciemnych drzew, gdzie nie docierało światło latarni.

- Sama w nocy w parku - zaczęłam szeptać pod nosem z narastającym zdenerwowaniem. Może i było to głupie, ale nie mogłam się powstrzymać. Kiedy się denerwowałam, nawijałam na okrągło.

Inna sprawa, że zawsze, gdy nie miałam humoru na towarzystwo, ciągnęło mnie do takich miejsc. Coś w ciemności było takiego, że czułam się w niej otoczona niewidzialnymi ramionami, i to nie w złym sensie. Głupie, bez wątpienia. Dobrze wiedziałam, ilu szemranych ludzi kręciło się w takich miejscach i to o takiej porze.

Usłyszałam cichą melodię. Przystanęłam pod niedziałającą latarnią i nasłuchiwałam. Coś, jakby muzyka, rozbrzmiewało wokół. Czyżby ktoś urządził sobie niekontrolowaną imprezę? Niestety nie miałam nastroju na kontakt z kimkolwiek.

Powinnam szybko stamtąd czmychnąć, ale ciekawość zwyciężyła. Przyspieszyłam kroku, a wtedy dźwięki nasiliły się. Mocne, hipnotyzujące brzmienie. Byłam już blisko, ale jednego nie rozumiałam. Czemu nadal nie widziałam choćby smugi światła?

Moje nogi zahaczyły o jakieś pnącze i zdążyłam jedynie pospiesznie odetchnąć, zanim upadłam na ziemię. Uderzyłam głową o wystający korzeń najbliższego drzewa. Stęknęłam i pokręciłam nią, próbując pozbyć się oszołomienia. Muzyka ustąpiła tępemu dudnieniu w uszach. Co dziwne, nawet nie czułam bólu.

- Niech to szlag! - zawołałam, podnosząc się powoli. Przymknęłam oczy.

Coś zaszeleściło przy moim boku. Zarejestrowałam to dopiero po chwili, kiedy moje zmysły odrobinę otrzeźwiały.

- Pomóc?

Odwróciłam się w stronę głosu.

- Nie, dzięki - wydukałam machinalnie, a po chwili, zorientowawszy się w sytuacji, szybko podniosłam powieki. Spojrzałam na osobę przede mną, czując gulę rosnącą w moim gardle. - Kim jesteś?!

Znaki Dusz. Odrodzenie [W TRAKCIE ZMIAN]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz