Prologue: Memories like knives

213 10 1
                                    

2 lata temu, druga połowa czerwca
Zimne pozostałości po fali płaczu powoli spływały po mojej twarzy. W ustach czułam ten okropny smak - metaliczny od krwi i słony od łez - przyprawiał o mdłości i dreszcze w tym samym momencie. Twarda podłoga wydawała się przyciągać mnie do siebie na tyle mocno, że nie byłam w stanie się podnieść. Zamiast tego siedziałam tam z podkurczonymi nogami, nie zważając na straszliwy chłód i drżenie całego mojego ciała. Nie docierało do mnie, że to co się stało... rzeczywiście się stało.
Ale właściwie co się wydarzyło? Anika?

– Tristan... – chciałam powiedzieć więcej, ale miałam wrażenie, że ktoś nasypał mi piasku do gardła.
– Wiem, Love. Musimy... musimy wyjść.

Chłopak siedział oparty plecami o kiedyś szarą, teraz poplamioną krwią, ścianę. Patrzył się gdzieś w przestrzeń, trudno powiedzieć gdzie. Jego pusty wzrok wyżarł ze mnie resztki sił, a umazane aż do łokci ręce uświadomiły mnie o prawdziwości wydarzeń tego dnia.

Podciągnęłam się na rękach, tak by znaleźć się bliżej i podałam mu drżącą dłoń. Rzuciła mi się w oczy zaschnięta, czarna krew oblepiająca nieprzyjemnie moje dłonie i w sumie całe ręce. W tamtym momencie chyba to do mnie nie docierało.

Cała ta krew, bałagan, horror.

— Daj rękę, trzeba... trzeba zejść na dół — niezauważone łzy spływały po moim policzku mieszając się z kolejnymi smugami krwi.

Krew

Bałagan

Horror

2 lata temu, początek listopada

Dziesiąte piętro. Trzydzieści pięć metrów. My.

Znowu, deja vu, czy to się już stało? Nie, po prostu znowu ta twarda podłoga sprawiająca wrażenie najbepieczniejszego, najstabilniejszego miejsca na świecie.

Gwen. Gwen. Gwen. Gwendolyn.

Tym razem bez krwi, tym razem cisza. Kłamstwo. Krew jest gdzie indziej, a krzyk... ktoś krzyczy.

— Love? Cicho... cicho — Tristan przycisnął delikatnie moją zapłakaną twarz do swojej piersi. Jej miarowe ruchy powinny mnie uspokoić, ale zorientowałam się, że to ja krzyczę.

— Zostaw mnie. Zostaw mnie, słyszysz?! —wybuch zdziwił nawet mnie, ale musiałam być sama. To wszystko stało się przeze mnie. To ja to zprowokowałam, to ja powinnam zapłacić.

— Tristan zostaw mnie! Nie widzisz?! Wszystko czego tknę się wali — zerwałam się na nogi i potknęłam na ścianę, nie byłam w stanie utrzymać się na nogach. Miałam wrażenie, że całe życie przesypuje mi się między palcami, dźwięki zlewają się w jedną, jazgoczącą całość, od której nie sposób się odciąć.

Stałam tak przez chwilę, zagubiona, przerażona i z wściekłości do samej siebie machnęłam zaciśniętą pięścią w ścianę. Tyle, że obok nie było ściany, a lustro. Rozległ się przerażliwy dźwięk pękającej tafli, odłamki posypały się na podłogę, a moja dłoń zalała się gęstym, gorącym szakrłatem.

Tristan przebiegł pomieszczenie i złapał mój nargarstek.

— Co ty...

— Puść — wyrwałam rękę — Należy mi się! To wszystko... to wszystko przeze mnie.

— To nie jest... twoja... wina — mówił wolno usiłująć panować nad emocjami. Bezowocnie.

Krwi było coraz więcej. Na podłodze, naszych ubraniach, na wszystkim.

— Policja zaraz tu będzie, chodźmy stąd. To trzeba szybko opatrzyć.

Krwi

Coraz więcej.

Na podłodze

Ubraniach

Na nas.


2 lata temu, pierwsza połowa grudnia

The Royal London Hospital. Północ. Śnieg, tak dużo śniegu.

Jasny jak jej włosy, platynowe, długie, lśniące.

Już nie. Matowe, zniszczone.

Gdzie jest North? Gdzie jest... to nie ona. North zawsze się uśmiecha. To... coś. To nie może być North.

Na klęczkach siedziałam przy łóżku jakiejś dziewczyny, która rzekomo była moją przyjaciółką. Ściskałam jej dłoń, a raczej to co z niej zostało. Fragment materaca był wilgotny od łez spływających leniwie z moich policzków.

Nie widziałam jej twarzy. Przykryli ja, ale po co. Przecież twarze przykrywa się zmarłym, a ona nie była... nie mogła być martwa. Cichy piszczący dźwięk dochodził z maszyn, które ją otaczały. Równa zielona linia nieprzerwalnie lsniła na ekranie.

— Fiołku, musimy wyjść.

Tristan mówił do mnie z drugiej strony pokoju. Opart o ścianę, bał się zbliżyć. Wszystko było zbyt realistyczne, zbyt prawdziwe.

Powli się budziłam, tyle że nie spałam. Budziła mnie rzeczywistość. Zamaszystym uderzeń z otwartej dłoni.

Łez pojawiało się więcej. Spływały teraz po zimnej twarzy, rozgrzewając ją nieprzyjemnie.

— Nie mogę jej zostawić, Tristan — załkałam nie patrząc na niego. Wciąż ściskałam sztywniejącą dłoń dziewczyny. Rzeczywistość wreszcie mnie dorwała. Nie żyła. Nie żyły. Nie... Żyłam?

— Proszę, chodźmy — pomógł mi się podnieść. Biała dłoń zmarłej bezwładnie upadła na materac. — Pojedziemy do ciebie, dobrze?

Podtrzymałam się na jego ramieniu, nie będąc w stanie iść o własnych siłach.

Przeszliśy do końca korytarza, oboje w szoku, nie będący w stanie wydusić ani słowa więcej. Odniosłam wrażenie, że gdybyśmy się puścili żadne nie byłoby w stanie iść dalej bez drugiego.

A śnieg kontynuowałam pokrywać ziemię. Zupełnie jakby chciał ukryć przed resztą Londynu wszystkie tragedie niewinnym kolorem bieli.

Śnieg.

Biel

Kolorem niewinności.

I'm Love...Where stories live. Discover now