Libertà

210 39 100
                                    

– Spójrz bardziej na lewo, signorina*.

Kobieta westchnęła cicho i odchyliła głowę w stronę okna tak delikatnie, jak mogła. Nie widziała różnicy, lecz chyba takowa była wielka, skoro o to ją poproszono. Przymknęła na chwilę oczy, gdyż zaczęło razić ją poranne, włoskie słońce.

Molto bene.

W powietrzu unosił się zapach kwiatów i płócien, jakie były rozrzucone dosłownie po całej podłodze zagraconego warsztatu. Tu i ówdzie plama farby, gdzie indziej szkice jakichś szalonych cudów. Doprawdy, któż widział, by pracować nad machiną pozwalającą człowiekowi latać? Absurd, w dodatku nierealny.

Było jednak w tym wszystkim coś, co potomkini króla uważała za... inne. Inne niż wszystko, co znała. Nie miała raczej w czym wybierać – życie w zamkniętym castello, chodzenie w jakichś głupich gorsetach, które robiły z jej narządów wewnętrznych to samo, co zrobiłby królewski, spasiony kucharz, siadając na pisklętach. Do tego pojawianie się wszędzie z obowiązkowym, pseudo-życzliwym uśmiechem i pełne podziwu przytakiwanie, gdy ojciec rozmawia o pieniądzach oraz interesach, bo nie ma nawet innych tematów. Za to, gdyby chciała wrócić już do domu, zastałaby tam jedynie rozkapryszonego narzeczonego, wysłuchałaby godzinnej litanii o tym, że się włóczy z jakimiś książątkami, a potem poszłaby spać. A od rana to samo. Wyprostowana, choć ze zmiażdżonym przez gorset odcinkiem lędźwiowym, uśmiechnięta, zawsze idealna i sztuczna. Dlaczego kazali jej być lalką z porcelany, nie rozumiejąc, jak bardzo porcelana jest krucha?

Tutaj z kolei było inaczej. Mogła śmiać się tak głośno, jak chciała i siedzieć tak, jak chciała. Nie musiała używać wielce wyrafinowanego języka. Nikt nie zmuszał jej do powtarzania "buongiorno, signore, va bene" i nikt nie upominał jej, gdy witała się zwykłym "cześć, jak się masz?". A to, co w tym wszystkim podobało jej się najbardziej (aczkolwiek rodzice prawdopodobnie rzuciliby ją za to na stos), to zupełny brak granicy między plebsem a szlachtą. Za drzwiami warsztatu Verrocchia nie panował żaden podział, żadne wyostrzone zasady, jedynie ciepła, swobodna atmosfera. To dlatego tak bardzo młoda Bella uwielbiała bywać tutaj u swojego przyjaciela – malarza, który był uczniem właściciela pracowni.

Zerknęła na niego kątem oka. Dwudziestoczteroletni mężczyzna miał włosy złote jak legendarny skarb, wypływające spod czerwonego beretu i kończące się dopiero na ramionach. Choć nie należał do najbogatszych, zawsze ubierał się schludnie oraz pachniał jak wiosenne kwiaty. Jego uśmiech był tak szczery, tak jasny, a śmiech z kolei klarowny, będący muzyką dla uszu Belli. Choć blondyn był nisko urodzony, miał w sobie mnóstwo szacunku do wszystkiego i wszystkich, ale to, co bezwzględnie zdobyło sobie sympatię Belli, to jego wielkie serce.

Zarumieniła się ledwo zauważalnie, gdy zawiesiła na nim wzrok o chwilę za długo. Momentalnie odwróciła speszone spojrzenie i zakaszlała cicho.

– Coś się stało? – zapytał łagodnie mężczyzna, malujący jej portret.

Na szczęście kobieta nie musiała długo prosić o obraz, choć bardzo jej na nim zależało. Talent tego człowieka był wprost niewyobrażalny. Cechował się doświadczeniem większym niż niejeden mistrz.

– Potrzebujesz przerwy?

– Nie, nie, amico mio, spokojnie – zaśmiała się, usiłując rozładować dziwne napięcie, jakie ją ogarnęło. – Kontynuujmy.

Posłał jej nieśmiały uśmiech znad obrazu, po czym wrócił do pracy. Pełen beztroski malował, co chwilę nucąc coś do siebie, a szlachcianka zadawała sobie tylko pytania. Rzuciła okiem za okno.

Florencja była chyba najcudowniejszą mieściną, jaką kobieta odwiedziła w swym krótkim życiu. Miała niepowtarzalny urok. Wszechobecny zapach świeżego pieczywa, bawiące się dzieci, nawet władca – Lorenzo de' Medici – wiecznie się uśmiechał, a za każdym rogiem można było spotkać minstrela, śpiewającego radośnie i grającego na lutni. Żadne inne toskańskie czy nawet ogółem włoskie miasto takie nie było. Nawet Rzym. Nawet Wenecja. Nawet Mediolan.

✔ LibertàWhere stories live. Discover now