Pranie

68 5 3
                                    


"Jesse, bardzo Cię kocham."

Te słowa, dochodzące z dużego pokoju, sprawiły, że McCree zamarł w drzwiach mieszkania które dzielił razem z Hanzo. Torby z zakupami miał przewieszone przez ramiona i był mokry od potu. W tym samym czasie jego bardzo przystojny oraz jednocześnie bardzo sfrustrowany chłopak stał w samej bieliźnie pośrodku ciasnego pokoju z półkami zawalonymi książkami i wszędzie walającymi się  poduszkami.

Wyznanie, chociaż bardzo przyjemne tak jak półnagi Shimada, trochę zaskoczyło kowboja. Zamrugał i uśmiechnął się, trochę zdezorientowany.

"Eh- Ja ciebie też?"

"Bardzo ważne żebyś o tym pamiętał. Całym moim sercem."

"To świetnie kochanie ale czy mógłbyś... ugh," McCree popchnął drzwi biodrem tak, że się zamknęły. "Lody się roztopią jeśli szybko nie włożę ich do zamrażarki." Powiedział podnosząc jedną z toreb.

Hanzo przygryzł wargę i pospieszył pomóc McCree z  zakupami.

"Zrobiłbym cokolwiek dla ciebie, wiesz o tym?" Zapytał, maszerując do kuchni zostawiając ponownie zbitego z tropu kowboja.

"Kotku, wszystko w porządku?"

"Tak, w jak najlepszym! Czemu pytasz? Czy nie mogę okazywać zasłużonych czułości mojemu mężczyźnie?"

McCree rzucił swój kapelusz na kanapę podążając za Hanzo do drugiego pokoju. Jego kochanek stał na palcach wkładając na półkę paczkę płatek, z rozwalonego kucyka wypadały mu włosy. Torby były już w połowie puste i McCree dobrze wiedział co oznaczała ta nadmierna produktywność. Uśmiechnął się i oplótł Hanzo ramionami w pasie w duchu rozkoszując się naciskiem jego tyłka na krocze. 

'Później McCree!' Skarcił się w myślach.

"Wolę kiedy mówisz mi wprost co cię tak gnębi, kochanie." Oparł się głową o plecy łucznika wciągając jego zapach, uśmiechając się. Po chwili poczuł jak się odpręża, ramiona Hanzo opadły.

"Spieprzyłem." Przyznał się ze skruchą.

"No już, spokojnie. Zostawiłem cię samego na około godzinę. Dach nadal jest, nic się nie pali, wyglądasz na w pełni zdrowego," łobuzersko uścisnął go w bok sprawiając, że Hanzo zachichotał lekko, "No i SWAT nie zamierza wbić się przez okno. Przynajmniej taką mam nadzieję, w każdym razie to nie może być nic poważnego."

Hanzo obrócił się w jego objęciach i spojrzał mu prosto w oczy.

"Nie wiem... Starałem się jak mogłem, wydawało się, że panuję nad sytuacją ale coś poszło nie tak i teraz..." McCree schylił się lekko i pocałował go w czubek nosa. "Hanzo, jest okej. Nie wiem co się stało ale kocham Cię i nic tego nie zmieni."

"Obiecujesz?"

"Zaklinam się."

"Dobrze." Hanzo wyplątał się z objęć McCree z gracją kota i chwycił go za rękę. "Widzisz, chciałem wypróbować nową pralkę, i bardzo uważnie przejrzałem instrukcję, upewniłem się, że wszystko jest gotowe..."

Hanzo prowadził McCree poprzez krótki korytarz do ich małej łazienki.

"...No i również pomyślałem, że fajnie by było gdy po powrocie zastaniesz swoje ubrania czyste, ładnie pachnące i... i..."

McCree popatrzył się na miskę stojącą na szczycie pralki i zamrugał.

"... i różowe. Przepraszam Jesse. Nie miałem pojęcia, że gdzieś w tym stosie są czerwone skarpetki, i teraz..."

Wszystko - jego koszulki, bielizna nawet para niebieskich jeansów. Wszystko było różowe.

"Wiem, po dwóch latach razem to oczywiste iż oczekujesz, że opanowałem wszystkie prace domowe i musisz przyznać, że jestem dobrym ogrodnikiem i nigdy nie zatrułem cię moimi potrawami ale to..." Hanzo westchnął i zwiesił głowę, zawiedziony. "Jestem do niczego."

McCree podszedł do pralki i wyciągnął ze stosu winowajcę - jasnoczerwoną skarpetkę. Cała reszta była w różnych odcieniach różu.

Coś zadrgało mu w piersi, później w gardle aż zgiął się w pół ze śmiechu, uderzając pięścią w stos ubrań. Śmiał się aż zaczęły go boleć żebra a w kącikach oczu zaczęły się zbierać łzy. Za nim Hanzo nie był zadowolony z takiej reakcji.

"Śmiejesz się ze mnie? To nie na miejscu! Już przeprosiłem, i... "

McCree obrócił się na pięcie i uciszył go pocałunkiem. Gniew na twarzy Hanzo przerodził się w zaskoczenie. Jesse wsunął swój język i już sekundę później  Hanzo poddał się i oddał pocałunek, ręce trzymały kowboja mocno za koszulę, głowa lekko przekrzywiona żeby pogłębić całusa.

Kiedy wreszcie się rozdzielili McCree schylił się tak, że dotykali się czołami.

"Wszystko jest różowe, a różowy jest piękny."

"Nie jesteś zły?"

To zepsuło trochę dobry humor kowboja.

"Co... Hanzo, nie, oczywiście, że nie, czemu pytasz? Nigdy nie byłem na ciebie zły, zwłaszcza za tak nieistotną rzecz."

"Ale popełniłem błąd. Nie powinienem..."

Tym razem pocałunek był mocniejszy, głębszy, palący miłością i gniewem z powodu tego co miłość jego życia musiała przejść.

Hanzo rozpływał się pod nim, ręce w jego włosach, ciało ciasno przyklejone do niego. W końcu McCree odpuścił by zaczerpnąć powietrza i spojrzał się z powagą w oczy Hanzo.

"Masz prawo czasem nawalić, kochanie. Nie jesteś już z klanem ani na misji. Przefarbuj moje ubrania na różowo lub dosyp niechcący soli do mojej kawy a ja i tak będę Cię kochał i śmiał się razem z tobą."

Hanzo wziął głęboki wdech i kiwnął głową rozluźniając się. Uśmiechnął się lekko.

"Naprawdę?"

"Totalnie poważnie."

"Oh. A więc mi wybaczasz?"

McCree przyciągnął go bliżej krążąc lekkie kółka kciukiem na talii Hanzo.

"Tylko jeśli pocałujesz mnie jeszcze raz słońce..."

Pranie - McHanzoWhere stories live. Discover now