Witaj...

30 2 6
                                    

Obudziło go przebijające przez zamknięte powieki światło. Czuł ciepło na każdym kawałku skóry. Słyszał szum gałęzi drzew, pod którymi zasnął.

- Cholerne słońce - wyrzucił ze złością, obracając się na drugi bok.

- Nie powinieneś używać takich słów w takim miejscu, synu - odezwał się przy jego uchu cichy, lecz wyraźny głos.

Znieruchomiał. Zwyczajnie bał się poruszyć. Nie był w stanie nawet się przemóc, by otworzyć oczy. Nie znał tego głosu. Ale to, że został nazwany "synem" oznaczało dla niego jedno. Stał nad nim ksiądz. A kościoła unikał już od wielu lat. Od kiedy zaczął pić.

- Nie obawiaj się mnie. - Znów odezwał się ten głos, jakby w odpowiedzi na jego myśli. - Zbudź się, Tomaszu. Wstań i uwielbiaj Pana, którego starzeniami jesteśmy.

Teraz nawet wstrzymał oddech. Ksiądz znający jego imię? Nie, wątpliwe. Poza tym księża rzadko mówią o wielbieniu Boga. Może świadek Jehowy? "Też sobie znalazł miejsce do nawracania mnie" pomyślał. Już miał znów zasnąć spokojnym, pijackim snem, gdy w głowie usłyszał wyraźnie ostatnie słowa nieznajomego.

Przeszył go zimny dreszcz, mimo ciepła, które tak przyjemnie ogrzewało jego naznaczone reumatyzmem stawy. "Przecież ja nie mogę być..."

-...martwy? - dokończył jego myśl nieznajomy. - Owszem, Tomaszu. Twoja ziemska wędrówka dobiegła końca.

Jego głos był niesamowicie delikatny. Każde słowo zdawało się być osobnym bytem. Nieopowiedzianą historią, która w ciszy rośnie i żywi się sobą, a w końcu pęka jak bańka mydlana, by zniknąć tam, gdzie się poczęła. W ciszy.

- Nie bój się. Tu nikt nie może ci już zaszkodzić. Tu nie zaznasz niczego, co kryje się pod nazwą zła.

Nieboszczyk ostrożnie uchylił powieki. "Martwy" odbijało się echem do ścian jego umysłu. Choć nie potrafił w to uwierzyć, wiedział, że to prawda. Tak jak wie się, czy jest dzień czy noc, spoglądając przez okno. Poza tym brakowało mu jednej rzeczy. Ważnego działania ciała człowieka. Bicia serca.

Bardzo powoli, jakby bał się wykonać gwałtowniejszy ruch, usiadł na czymś, co w dotyku przypominało mu piasek. Zmrużył oczy, rozglądając się dookoła. Znajdował się na wzniesieniu, a wszystko wokół wynurzało się z białej, grubej mgły. Gdzieś w oddali drzewa zaczęły przybierać coraz bardziej wyraziste kształty. Ich korzenie zdawały się tonąć w falującym delikatnie morzu. Na jego brzegu widział ludzi, lecz nie był w stanie zobaczyć, co dokładnie robią.

Miejsce, w którym się znalazł, było cudowne. Już samym swoim wyglądem przewyższało Ziemię. Każda roślina, każde wzniesienie, czy dolina, dosłownie wszystko w zasięgu jego wzroku było białe. Każda cząstka tego świata,
poza człowiekiem. Jedynie on zachował swój ziemski kolor skóry. W dodatku wszyscy ludzie, których widział Tomasz , byli nadzy. A to oznaczało, że...

- Tak, tak właśnie wygląda Niebo - znów odezwał się ten sam głos. Nieboszczyk zwrócił się w jego stronę. Stała nad nim wysoka postać w obszernych bladobłękitnych szatach, zakrywających ją od stóp do głów. Twarz postaci była ukryta pod szerokim kapturem. - Wstań, pokażę ci Raj Adama. - Spod płaszcza wypłynęła dłoń w rękawiczce. Również bladobłękitnej. Tomasz przyjął pomoc swojego tajemniczego towarzysza i wstał.

No właśnie. Wstał. Tak po prostu. Bez stęknięć, bez strzelania w kościach, bez bólu. Jakby miał nie pięćdziesięciu sześciu lat (z czego dwadzieścia siedem spędzonych z alkoholem jako najlepszym przyjacielem), lecz dwadzieścia.

Choć zaczęli już przemierzać łąki Raju, Tomasz prawie cały czas wpatrywał się w swojego przewodnika.

- Kim jesteś?

Gdzie Diabeł Nie Może Where stories live. Discover now