*

229 29 6
                                    

– Mogę zabrać się z tobą?

To niepokojąco bezpośrednie pytanie zupełnie wytrąciło Jonesa z równowagi. Był wystarczająco zirytowany faktem, że jak zwykły turysta czekał w kolejce, by kupić bilet na prom. Tego mu tylko brakowało, żeby ktoś go zaczepił. Odwrócił się powoli i skrzywił tak, żeby rozmówca nie miał najmniejszych wątpliwości, co do tego opinii o podobnych natrętach.

Nie zdążył jednak wydusić z siebie choćby słowa.

Stojący tuż obok młody mężczyzna wyglądałby jak model z katalogu modowego, gdyby tylko ktoś odpowiednio się nim zajął. Nie, żeby było coś złego w koszulce w słoneczniki, okularach przeciwsłonecznych w stylu Johna Lennona i czarnych conversach. Chodziło raczej o stan ogólnego zabiedzenia: przydługie włosy błagały o szampon i odżywkę, a nieco zbyt blada skóra w promieniach zachodzącego sycylijskiego słońca wyglądała na brudnoszarą.

Jones nie musiał długo się zastanawiać, by wiedzieć, że miał do czynienia z uciekinierem. A to, o zgrozo, poruszyło w nim jakąś współczującą strunę, o której nie wiedział nawet, że ją posiadał.

– Bo będziesz jechał do Rzymu, nie?

Włoski Lennon skinął głową w stronę samochodu Jonesa. Jak na to wpadł? Czyżby Jones był tak łatwy do przejrzenia? Cholera, tyle z nim kłopotów, a przecież nawet nie istniał.

– Słuchaj, młody, nie chcę problemów, więc byłbym wdzięczny, gdybyś...

– Zapłacę za swój bilet. I dołożę się do paliwa. Mogę nawet milczeć całą drogę, jeśli nie lubisz rozmawiać.

– Dzień dobry! Bilety w obie strony?

Obaj zamarli i spojrzeli na szeroko uśmiechniętą bileterkę.

Miał zabójczy refleks. Znał kilka stylów walki. Był wyborowym strzelcem. A mimo to, gdy tylko otworzył usta, Lennon zdołał już wyrzucić z siebie:

– Dwa bilety, w jedną stronę, samochód osobowy, płacę telefonem!

I teraz jeszcze, skubaniec zafajdany, patrzył na Jonesa wyczekująco z miną zbitego szczeniaka. Jones odruchowo zamierzał go zbesztać i odesłać z niczym, nim jednak to zrobił, uświadomił sobie dwie rzeczy. Po pierwsze, bileterka nie poprosiła go o dokumenty. Po drugie, Lennon zamierzał zapłacić za niego, więc to nawet lepiej, niż gdyby płacił gotówką.

Zrobił cierpiętniczą minę, westchnął głęboko i kiwnął głową. Lennon rozpromienił się i pospiesznie dopełnił formalności. Jones z irytacją stwierdził, że uśmiech dzieciaka niepokojąco korzystnie wpłynął na jego samopoczucie. Zupełnie jakby idąc młodemu na rękę, zrobił dobry uczynek, który w magiczny sposób ulokował go na liście grzecznych dzieci Świętego Mikołaja.

– Mam na imię Cass – zawołał, drepcząc za Jonesem do srebrnego Forda Edge.

– Mortimer – odkrzyknął mu Jones, czując dziwne ukłucie w okolicy mostka. Nienawidził kłamać, ale czasem nie było innego wyjścia. Kurtuazyjnym gestem zaprosił Cassa na miejsce pasażera obok kierowcy. Ten nie czekał ani chwili; rozsiadł się wygodnie, ale sposób, w jaki przyciskał do siebie plecak, jasno sugerował, że wcale nie był tak rozluźniony, jak by sobie tego życzył.

– Ale jedziesz do Rzymu, prawda?

– Nie inaczej.

– I będę mógł jechać z tobą?

– Jeśli nie przeraża cię perspektywa spędzenia ośmiu godzin sam na sam ze starym prykiem...

– Nie przesadzaj. Wcale nie jesteś stary.

Bilet w jedną stronęOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz