In vino veritas

1.2K 89 67
                                    

A/N: Trochę przekleństw i podtestów i tyle z ostrzeżeń. Komedia pruspolowa w jednym letnio-wioskowym akcie.


Spotify, uruchomione na leżącym na pniaczku telefonie, grało mu najnowszą letnią składankę. Energetyczne kawałki doskonale zgrywały się z jego ruchami powtarzanymi ciągle od ponad godziny. Lewa ręka w roboczej rękawicy sama łapała za kawałki drewna, układała na prawym, silniejszym przedramieniu, a gdy pochylony stwierdzał, że wystarczy, kręgosłup się prostował, a nogi niosły go do komórki. Stawał w drzwiach i tam szybkie, krótkie ruchy lewą ręką posyłały kawałki na stos. Kilka następujących po sobie suchych trzasków, gdy polana padały na wcześniej wrzuconą do drewutni stertę. I znów powrót do zwalonych przy bramie kawałków.

Lubił tę robotę. Była prosta, ciężka, ale mile satysfakcjonująca, gdy za każdym razem stos drwa zmniejszał się odrobinę, aż w końcu pośród przyduszonej ciężarem trawy zostawały jedynie resztki kory, drzazgi i pył. Pot ciekł mu po plecach, zalewał oczy, ramiona miał brudne i klejące się od żywicy, a spodnie ozdobione drobinkami drewna, ale był zadowolony.

Pozwalała się skoncentrować na jednym zadaniu. Umysł był czysty, skupiony na tym, by jak najszybciej wrzucić do komórki te dwa metry drewna, które kupił trzy tygodnie temu, za sto siedemdziesiąt złotych za metr. Trzeba było zrobić miejsce dla kolejnych metrów, które już zamówił. Trzeba jakoś ogrzać dom w zimie.

Stuk, stuk. Brzoza, lekkie drzewo. Na przyszły raz zamówi dąb. Będzie dużo cięższy, schnąć będzie długo, ale za to jaką ma wartość opałową...

Po raz pierwszy od dłuższego czasu podniósł głowę do góry. Spojrzał w niebo, na szare chmury nadciągające ze wschodu. Musiał się śpieszyć, bo zapowiadano ulewę, a jak lunie, drewno, które suszyło się na słońcu od kilku tygodni, trafi szlag.

– Feliks!

– Kończę! – Odkrzyknął, biorąc kolejne pięć-sześć kawałków na ręce. Przedramię miał już zaczerwienione i podrapane, nierówności kory wbiły się w kilku miejscach w skórę, tworząc dziwaczne wklęśnięcia, ale nie przejmował się tym. Minie.

Wrzucił kawałki do drewutni, zdjął rękawice, złapał za butelkę wody mineralnej i wypił kilka dużych łyków. I znów do roboty. Byle zdążyć przed deszczem. Otarł pod z czoła i powrócił do pracy.

Było duszno, parno. Zły dzień na fizyczną robotę, ale...

– Masz gościa!

Zamrugał zdziwiony, odkładając chwycone polano. Znów otarł czoło i wyprostował się, a do uspokojonego pracą umysłu wtargnął niepokój. Kto? Gdyby był to ktoś znajomy, matka nie nazwałaby go gościem, przecież wszyscy koledzy i koleżanki, kuzyni i kuzynki, byli po prostu swoimi i prędzej przyszliby sami do niego, niż czekali, aż Feliks zostanie poinformowany. To musiał być ktoś obcy.

Feliks spojrzał na siebie krytycznie. Był brudny, spocony i potargany. Nie ma to, jak pierwsze wrażenie, pomyślał ironicznie, łapiąc za telefon. Muzyka ucichła. Wcisnął go do kieszeni spodni, złapał za T-shirt wiszący na gałęzi drzewa, zarzucił go na grzbiet, poprawił włosy, którym to niewiele pomogło i dopiero ruszył w kierunku domu.

Wszedł tylnymi drzwiami, zmienił stare, rozlatujące się już sportowe buty używane do prac na podwórku na coś bardziej cywilizowanego, przeszedł przez dom i stanął w drzwiach wejściowych.

A potem jęknął w myślach, bo przy swoim gościu wyglądał jak zdezelowana multipla przy lśniącym bugatti.

Boże przenajświętszy, Matko Boska, Jezuśku i święta Rito od spraw beznadziejnych, mógł jednak po drodze wstąpić do łazienki i chociaż umyć twarz.

[aph] In vino veritasWhere stories live. Discover now