1. Mgły

163 4 14
                                    

Dla nadmorskiego Jamestown zegar począł nieubłagalnie zbliżać się ku godzinom popołudniowym. Wszystko wskazywało na rychłe załamanie już i tak marnej pogody. Od rana można było narzekać na niemal pełne zachmurzenie, ale stało się to najmniejszym utrapieniem mieszkańców, kiedy w zaledwie parę chwil splątane labirynty ulic zalała mlecznobiała mgła. Zdawała się ona kpić jawnie z coraz to silniejszych szkwałów, gdy, mimo ich porywów, ta nie rozrzedzała się ani odrobinę. Po niecałym kwadransie wiatr, jakoby w odpowiedzi mgle, przerodził się w jednostajny, silny wicher, szarpiąc agresywnie bukowe korony i mierzwiąc powstałą w szaroszmaragdowych wodach kipiel. Ta zaś, niosąc na falach szaleńczo skłębione masy piany, rozbijała się o nabrzeże, keje i przycumowane doń łodzie, które szarpały się dziko, uwiązane na swych smyczach.

Dało się wówczas dostrzec, jak w głębi mglistej kurtyny samotna sylwetka jęła kreślić swe kontury. Sylwetka osoby odzianej w dwurzędowy płaszcz z gładkiej tkaniny o głębokiej barwie ciemnego granatu i szary, targany gniewnie przez wiatr kapelusz o szerokim rondzie. Herbert, bo tak miał na imię, podążał wzdłuż brukowanej alei krokiem żwawym, acz chwiejnym od zmęczenia. Deszczowe krople cięły niemiłosiernie, wymuszając na nim bezustanne przecieranie okularów o równie wilgotne skórzane rękawiczki.

Po niespełna kwadransie marszu, ubranie przemokło już niemal do cna. Herbert, czując to, chwycił za krawędź filcowego ronda swej fedory, przytrzymując ją, i nieznacznie przyspieszył kroku, prąc ślepo przez szczelny całun gęstej mgły. Nie trzeba było długo czekać, aby los obdarował go kolejnym argumentem potwierdzającym bezbłędność jego intuicji. Do oczu Herberta poczęły dobiegać promienie ciepłego światła bijące z okien stojących ciasno obok siebie domków w stylu kolonialnym. Cel jego wędrówki był już coraz bliżej.

Z każdym krokiem kontury wąskich, piętrowych brył o spadzistych dachach jęły rysować się coraz wyraźniej. W końcu światło latarni odkryło jedno z licznych domostw. Herbert przystanął i, obróciwszy się, zaczął mierzyć swym słabym wzrokiem jego fasadę. Była ona zbudowana ze starych, buroczerwonych cegieł, miejscami porośniętych kępkami mchu, bujnym, dzikim bluszczem i ogniskami grzybów. Na każdym z obu pięter znajdowały się dwie pary wąskich, prostokątnych okien. Te na piętrze zasłaniane były przez okiennice pokryte łuszczącą się, ciemnozieloną farbą, te na parterze zaś padły najpewniej ofiarą okolicznych wandali, a ich dawne miejsca piastowały już tylko wiszące smętnie pary przerdzewiałych, oberwanych zawiasów. W centralnej części parteru mieściły się solidne, dębowe drzwi. Oflankowane były przez dwie półkolumny w stylu doryckim, podtrzymujące marmurową entablaturę o zdobnych gzymsach – jawny przejaw ekstrawagancji stylu kolonialnego.

Po chwili wahania Herbert skierował swe kroki ku stopniom prowadzącym do wejścia, równolegle wodząc dłońmi po kieszeniach w poszukiwaniu klucza. Gdy tylko poczuł, jak skostniałe palce natrafiają na zimny, metalowy przedmiot, szybkim ruchem umieścił go w zamku i następnym, nie mniej energicznym, otworzył drzwi.

W chwili przekroczenia progu domostwa jego oczom ukazał się zaniedbany salon z kuchnią w głębi pokoju. Od momentu zamknięcia drzwi ciszę zakłócało jedynie ciche stukanie kropel deszczu rozbijających się o ściany i okna budynku. Pozostawiwszy swe wierzchnie ubrania na wieszaku, Herbert wszedł w głąb pokoju. Wszędzie panował względny nieporządek, a meble spowiła obfita warstwa kurzu. Zmarznięty jął rozglądać się za czymś do rozpalenia w kominku, umiejscowionym pod wschodnią ścianą, obok niewielkiego kwadratowego stołu i pokrytego startą, czerwoną tapicerką fotelu. Pociągając nosem, zaczął przeszukiwać dolne partie meblościanki stojącej pod przeciwległą ścianą. Po krótkiej chwili przypadkiem natrafił ręką na sporych rozmiarów papierowe zawiniątko. Węgiel. Herbert od razu zabrał się za rozpalanie, a kiedy języki płomieni na dobre zaczęły swą ucztę na węglowych bryłkach, zmęczony, opadł na fotel.

Błogi spokój, trzaskający raźno ogień i ciche krople deszczu jak nic innego sprzyjały doznawaniu wytchnienia i oddawaniu się melancholii, która od dawna nie dawała o sobie znać Herbertowi w sposób tak dobitny i nachalny jak tego wieczoru. Jego myśli jęły z wolna nabierać pędu. Pędu, którego nie sposób zatrzymać. Najpierw wracały nieliczne z pozostałych, niewinnych wspomnień wczesnego dzieciństwa, lecz dalej potok myśli wezbrał niemiłosiernie i przeraźliwie szybko, zalewając Herberta do reszty i przytłaczając wielkim ciężarem zdarzeń bieżącego miesiąca. Z roztargnienia stracił już rachubę czasu, rezygnując z daremnych prób zliczenia dni rejsu i pobytu w Jamestown. Nie chciał tu być i gdyby tylko mógł, to z pewnością przebywałby tego wieczoru u boku swej ciężarnej małżonki w brytyjskim Cardiff, co bez ustanku sobie wypominał w trakcie gonitw pomiędzy urzędami. Niestety, obowiązki wzywały...

Herbert, chcąc zająć czymś swe myśli, powoli sięgnął po opasłą, opartą o fotel teczkę i raz jeszcze spojrzał na jej zawartość – owoc swych pogoni. Przełożywszy dwa niewiele znaczące arkusze, ujrzał spisany grubą, drukowaną czcionką nagłówek. „Akt zgonu". Wodząc mętnym od zmęczenia wzrokiem po kartce, odświeżał zawarte nań dane. Dane swej matki, której nie było mu dane poznać ani pożegnać. 

– Bethany Durand – wymamrotał sam do siebie, spoglądając na wyszczególnione fragmenty maszynopisu.

– Data urodzenia... – Z każdym kolejnym wersem czuł, jak ugina się pod narastającym naciskiem psychicznego i fizycznego zmęczenia, a te zaciskają na nim swe objęcia. Mrużąc oczy we wciąż marniejącym świetle przygasającego ognia, kontynuował lekturę.

– Miejsce zgonu... – wyszemrał pochylony nad arkuszem.

Zauważywszy, że każda sekunda działa na jego niekorzyść, Herbert, pomijając nieistotne szczegóły, zdecydował się przejść do nurtującego go wciąż sedna.

– Przyczyna zgonu... – Przerwał, ziewnąwszy przeciągle.

– Krwotok płucny spowodowany nowotworem w prawym płacie...

W chwili tej Herbert zaprzestał dalszego wertowania dokumentów, świadom braku celowości tego działania. Miał ku temu stanowczo zbyt wiele okazji w ciągu ostatnich dni. Znużony, spojrzał na sufit. Delikatnie osunął się, zapadając się w siedzisku i niezgrabnie przerzucił rękę przez podłokietnik, kurczowo trzymając plik kartek. Odchyliwszy głowę, zamknął oczy. Pogoń galopujących myśli zaczęła powoli, acz stanowczo hamować, a gdy ustała w pełni, sen, jakoby cierpliwy łowca, schwytał go w swe wnyki i już nie puścił.


Bạn đã đọc hết các phần đã được đăng tải.

⏰ Cập nhật Lần cuối: Mar 17, 2020 ⏰

Thêm truyện này vào Thư viện của bạn để nhận thông báo chương mới!

Cień Płomieni TirnhidNơi câu chuyện tồn tại. Hãy khám phá bây giờ