Rozdział 1

130 3 20
                                    


23 września 2002 roku
Goniące liście zza plecami lata nie pozostawiały złudzeń, że nieuchronnie zostajemy skazani na opatrzność szarych chmur nad nami w wyraźnie zarysowanej jesieni.  Okno będące prawdziwym dojściem do świata ukazywało śpieszące się dzieci do swoich codziennych zajęć po usłyszeniu przywracającego im wolność dzwonka. Spełzające po szybie ostatki ulewnego deszczu, jakiego byłem świadkiem, podpowiadały mi, że kałuże nie na długo będą robić im za ulubioną zabawkę. Po przeciwnej stronie ulicy jedna z kropel rozmywała mi sąsiadki, ubolewającej nad widokiem wystawionego na wysuszenie prania, które po ulewie nawet obok suchego nie stało. Jak widać, jesień także jej dawała w kość... Chociaż niektórym ludziom w kość dawały wszystkie pory roku. Sąsiadka z parteru wyprowadzała swoje koty, żeby te zasmakowały w rześkim powietrzu — takie podawała za każdym razem tłumaczenie — ale młode, psotne zwierzaki wykazywały większe zainteresowanie swoim kompanem i żyjątkami ukrytymi wśród traw. Wszystko toczyło się w niezachwianym w czasie ułożeniu... Dłoń dotknęła szyby oddzielającej ją — i mnie, jej właściciela — od toczącego się poza pokojem z oknami świata, a odczuwalny chłód przyprawił mnie niemal o kojarzące się z dziecięcym zafascynowaniem. Nie, nie byłem uwięziony, niefizycznie, bo szpony niemocy przytwierdzały mnie od deski do deski, odgniecionego pod ciężarem materaca i parapetu, którym aktualnie siedziałem. Odsunąłem rękę, a ta swobodnie zawisnęła w powietrzu, kiedy to cały się wyprostowałem i oparłem głowę o ścianę. Ta koiła dzikie pulsowanie w głowie, jakby na zawołanie przeszkadzające mi na etapie zbierania w sobie myśli, bo przecież nadeszła jesień, a jesień nikomu nie służyła. Niespokojnie się poruszyłem, w próbie ułożenia się na bliskim, ale tak samo niewygodnym parapecie jak co dzień, a westchnienie towarzyszyło rezygnacji, kiedy to porzuciłem nikłe próby. Nagie stopy dotknęły podłogi, żeby poprowadzić całe ciało w doskonale sobie znanym kierunku, na doskonale sobie znanych panelach trafiłem na swój wprawiony w nieustanne podtrzymywanie ciała materac, a ciepła kołdra została podsunięta pod samą brodę. Przedsmak lawendy przyjemnie połaskotał nos, na wspomnienie o łąkach pełnych innych barwnych oraz bogatych w zapachy kwiatów, ale odczuwalna zarazem chemiczność w proszku nie pozwalała zbyt daleko uciekać. Jak na złość, gdy niektórzy potrzebowali uciec od otaczających ich sprawek i sprawunków, od wszechobecnego szybkiego życia, korupcji i niszczejącej gospodarki. Jednym słowem, od całej pieczołowitej opatrzności zwanej światem, na którym przyszło nam żyć. Lub tylko egzystować. Zwolniłem zacisk na cienkim materiale, a ten opadł na klatkę piersiową. Zatrzymałem na niej wzrok na dłuższy moment i obserwowałem, jak ta spokojnie napełnia się powietrzem i unosi, a następnie powoli opada. Sumiennie, równo, nieprzerwanie to się działo, od momentu najważniejszego, pierwszego oddechu, wręcz życiodajnego aż ten gasł na ostatniej drodze, jaką człowiek obierał, prowadzącej do nieuniknionej śmierci.
Trzask dochodzący z wnętrza mieszkania zdołał wyrwać mnie z zapętlenia się nad istotą realizowania podstawowych funkcji życiowych, a dalsze szuranie, trzaskanie i obijanie o meble nie pozostawiało złudzeń, że ktoś się do mnie zbliża. Mieszkanie zawierało w sobie smaczek nowoczesności, także rozpatrywanej w kategoriach droższej elektroniki, ale gdyby łasy złodziej próbował je wykraść, według powstałego hałasu był to niezwykle słaby złodziej. Ujawniłem według niego postawę opierającą się na tumiwisizmie; jak leżałem na łóżku, tak leżałem na łóżku, a zmieniło się tylko to, że przedramię zasłaniało mi oczy, bo gdyby rzeczywisty złodziej miał się przestraszyć, a w efekcie czego mnie zamordować, może obyłoby się to lżej.
— Wróciłem! — krzyk dobrze znanego głosu odwiódł mnie od całego teoretyzowania, kto akurat wdarł się do środka. Przetarłem twarz dłonią, zbyt wydatnie. Na tyle, żeby poczuć na sobie zmartwione spojrzenie i ujrzeć je, kiedy to moje własne oczy powędrowały do drzwi. — Jak dzień? — zapytał niby rezolutnie, ale zbyt powściągliwie dla samego siebie. Grom pytań boleśnie cisnął się na jego język, ale tłamsił je w sobie jedno po drugim, były zbędne, wręcz zahaczały o nietakt, niedopuszczalny w naszej aktualnej życiowej sytuacji.  Wszakże moje dzieciństwo dawno minęło, ale zdawało się wrócić, spełniając marzenie każdego człowieka, odkąd tylko poszedł do szkoły wyżej niż kilka pierwszych klasy. Nie byłem żadnym wyjątkiem tutaj, powrót do dzieciństwa obsypanym piaskiem i brudem błota w każdym możliwym zakamarku, kiedy to beztroskość wylewała się z mokrych butów po zabawach w kałużach, a problemy oscylowały w granicach zbliżającej się dobranocki i nadchodzącej godzinie pójścia spać i skończeniu zabaw przywodził ogrom tęsknoty. Lecz tutaj problemem było to, że być dzieckiem a być traktowanym jak dziecko to ogromna różnica. Jak minął dzień, w zawieszeniu, jak minął dzień w świecie, gdzie emocje były niezłamanie ukrywane, jak minął dzień, kiedy wraz ze wzrokiem wbitym w podłogę, ukrywaliśmy między sobą autentyczność? Ściśnięte gardło broniło się przed wypuszczeniem najdrobniejszego słowa, ale ostatnie wolę i potrzeba wiedzy sprawiły, że mój głos zawisnął.
— Jaki mamy dzisiaj dzień?
Kalendarz wywieszony na ścianie w kuchni traktowałem jako nieosiągalną ozdobę. Skrzywił się ukradkiem, a przynajmniej tak myślał, ale ja widziałem i wiedziałem, jakie myśli kłębią się w jego głowie.
— Poniedziałek. 23 września. Pierwszy...
Przerwałem mu.
— Pierwszy dzień jesieni.
Pokiwał głową w niemym potwierdzeniu.
Zajmowałem jeden pokój z mieszkania Brandona — bo tak nazywał się niedoszły “skrytobójca” — od przeszło roku. Co prawda, uczulał mnie na dobitne nazywanie tego “zajmowaniem”, bo brzmiało to tak, jakbym mu zawadzał, odbierał pokój, który mógł przeznaczyć na prywatną siłownie albo gabinet do pracy i narzucał mu się swoją obecnością. Rzeczywistość wyglądała zgoła inaczej, bo to on zaprosił mnie do siebie, to on spędził czas na przekonywaniu mnie, że to najlepsze możliwe rozwiązanie i to on podobno nie litował się nade mną.
Zdaje sobie sprawę, że brzmi to niejaśnie, jakby ktoś specjalnie mącił i mieszał, wręcz przyprawiało go to spełnienie, przyjemność. Czasami wydaje mi się, że tak właśnie jest, że w taki sposób świat funkcjonuje, a ktokolwiek go stworzył, śmieje się ludziom w twarz. Śmieje się w twarz mnie. Nie rozchodziło się tutaj o niespodziewany koniec słonecznych dni i wakacji, szczególnie dla osoby nie kłopoczącej się zaglądaniem do kalendarza, lato niezmiennie odchodziło wcześniej, później. Każda pora roku odchodziła wcześniej, później. A pomyślenie szerzej prowadziło do całkiem trafnej konkluzji, że wszelkie istnienia, żywe lub nieżywe, są do nich podobne pod względem przemijania. Całkiem. Wiosna, lato, jesień, zima, wiosna, lato, jesień, zima. Jakie pory roku by nie były, przemijały, aby w odpowiednim dla nich czasie powrócić.  Naturalny krąg sięgał przemijania, na miejsce jednego stworzenia rodziło się drugie, ale tamto... Znikało. Nie było go. Już nie miało być, ten duch, ta świadomość umierała. A wiosna nadal miała swój rozkwit, lato nadal miało swój słoneczny blask, jesień miała swoje kolorowe liście, a zima niezmiennie pokrywała obumieraniem wszystko, czego się tknęła. A w obliczu śmierci niezmiennie nie było powrotu. Ktoś by to zrzucił na przesadne filozofowanie, zbędne dla osoby nie wyznającej żadnej ze szkół albo studenta, ale życie bawiło się zarówno nic nieświadomymi dziećmi, beztroskimi nastolatkami czy odpowiedzialnymi dorosłymi. Pociągało za rękę, ciągnęło coraz mocniej i mocniej, a ukołysawszy całym istnieniem, doprowadzało, że to traciło swoją stabilność, upadało... I zabawa się kończyła. Wszystko się kończyło.
A ja czułem się kołysany. I właściwie, nie wiem nawet od czego tutaj zacząć, bo jak znaleźć początek? Ludzie zwykle zaczynają od końca, a myślenie w tej perspektywie stanowczo mi ciążyło. A jakby to ująć ogólnikowo, początek nowego tysiąclecia nie potraktował mnie łaskawie. Wprawdzie, żegnanie jednego etapu, wybitnie ważnego w czasie trwania naszej planety, stanowiącą najważniejszy element naszego ludzkiego dobytku, mnóstwa odpowiedzi na dręczące nas pytania, istotę całego naszego dotychczasowego życia, odkryć, które nam na to pozwoliły i historię o walkach rozdzielających wrogów i nie-wrogów... Dwójka na początku następnego roku wzbudzała strach przed nieznanym, przed tym, co przyniesie następny tysiąc lat.  Ludzie boją się niewiadomego, a przyzwyczajeni do standardów poprzedniego dziesięciowiecza, starali się unikać snucia domysłów o kilku następnych latach, ze strachem o wspominaniu o następnych stuleciach, choć było to niemożliwe. Wojny, kataklizmy, morderstwa sławnych polityków, a po drugiej stronie konwencje, ruchy walczące o prawa i równość, narodziny królewskich dzieci; świat już to przeżył, miał swoje dziwactwa i nieodkryte tajemnice. A tę, miały się mnożyć, komplikować, czekał nas postęp czy całkowita zagłada? A mnie ten świat nie dotyczył, ta gorączkowość postanowiła ominąć mnie, jako początek wszystkiego, co miało mnie ominąć. Zaczęło się, jak zaczyna się zwykle, niespodziewanie, a w moim przypadku z pełnym rozmachem, ciągnącego człowieka ku ziemi, dosłownie, bo ciało przysłonięte bólem głowy, uznało, że to ponad wytrzymałość i wylądowałem na środku ulicy, trzymając się za pulsujące miejsce. Zupełnie jakby to miało cokolwiek zmienić, tak jakby przejmujący ból nie pukał od wewnątrz. Słyszałem głosy nieznanych mi osób, niedotkniętych pogłębiającą się znieczulicą społeczną i chociaż wyrywałem ich od statycznej codzienności, ramiona mnie trzymały, a głosy nie przestawały pytać co się dzieje? Dobrze się czujesz chłopaku?  Nie czułem się dobrze, już na pierwszy rzut oka, ale dopiero na moje mimowolne zaprzeczenie, wezwali kartkę pogotowia. Nikt nie baczył na moje sprzeciwy i niewyraźne argumenty, że tylko zmarnują na mnie czas, paliwo, a co ważniejsze, szanse na uratowanie kogoś dotkniętego nie “byle bólem głowy”.
A ja się myliłem. Tragicznie się myliłem. Niskie ciśnienie, zmęczenie, dorosłe życie brzmiały komicznie, aż przyprawiały o śmiech z perspektywy czasu, z wiedzą, którą posiadałem dzisiaj. Wizyta w szpitalu udowodniła mi bezlitośnie, że byle ból głowy nie był tylko bólem głowy, a poprzednie przypadki nie były zupełnie przypadkowe. Określenie “osuwającego się pod nogami gruntu”, zawartego w różnych pracach, dla podniesienia jakości ich stylu, jak kiedyś mnie śmieszyło, wraz z wyjściem gabinetu lekarza, stało się trafne. Prawdziwe. Chociaż stałem o własnych siłach, nie opadłem dramatycznie na krzesło ani na podłogę, zanosząc się łzami, to wpatrywałem się w kartkę z ówcześnie odczytanymi wynikami. A świat pękał mi na pół — a wyrwa kreśliła się między tym co miało bezpowrotnie odejść, a tym do czego zmierzałem.  Miałem dwadzieścia sześć lat, nowe tysiąclecie się zaczynało, a ja wchodziłem w nie bez zmartwień o przyszłe losy świata, ale w zmartwieniu o siebie i białą, rozłożystą kartkę, zapisaną słowami nie do zrozumienia
A dzisiaj, w pierwszy dzień jesieni, mijała rocznica, odkąd stałem się tym, kim podobno miałem okazję się okazać, ale w rzeczywistości pozostawiałem go wyłącznie dla siebie i niewielkiego grona osób zmartwionych o moje życie. A bez zbędności, w kilku prostych słowach — nazywam się Adam Schmidt, mam dwadzieścia osiem lat, a w moim mózgu na dobre zadomowił się guz.

You've reached the end of published parts.

⏰ Last updated: Mar 08, 2020 ⏰

Add this story to your Library to get notified about new parts!

2004 Where stories live. Discover now