Deszcz z nowiną

26 0 0
                                    

Siedzę teraz na małym, drewnianym tarasie. Dom otwarty i ciepło wnętrza musi ustąpić, pada deszcz i ochota spędzenia chwil ze spadającymi kroplami bierze mą całą uwagę. Pies kuli się wokół mej nogi, z lekka poirytowany sytuacją. Ciągle jeszcze jednak spokojny, jakby chciał się stać kolejnym widzem tegoż naturalnego zjawiska, dawno niewidzianego. Drewniany daszek zmienia już odcień. Deszcz wpada również na skraj parkietu, jednak mnie dalej nie dosięga. Spoczywam spokojnie wyciągnięty nogami i przyglądam się oddali. Widzę przygaszoną zieleń. Ponure i mokre drzewa otaczające moją działkę. Na mojej znajdują się takowe również, lecz je bardziej błogosławię wzrokiem. Widzę prymitywne ogrodzenie i zaniedbaną drogę prowadzącą gdzieś w jeszcze większe pustkowie. Deszcz ciągle pada. Momentami bardziej finezyjnie, by po chwili powrócić w bezładzie. Chmury przybyły w większym zaprzęgu. Już te ciemne, owdowiałe. Zajęły miejsce nade mną i nad moją posesją. Uczciwie czekają, by od przypadku zagrzmieć głucho. Czas mija leniwie, siedzę ja dalej i powoli się oddaję drobnemu rozprężeniu. Dłonie się przywarły na moim brzuchu, głowa lekko pochyliła się do tyłu i tak już zostanie. Wygodnie mi, a deszcz pada ciągle. Jest to dla mnie piękne. Po krótkim czasie odpoczynek gdzieś ulatuje. Deszcz zacina mi na nogi i to mnie w pewien sposób wyrywa z krainy trwogi i błogości. Pies zdążył gdzieś zniknąć, a ja w międzyczasie wyciągam z paczki papierosa. Tworzy to wszystko doskonałą kompozycję. Ostentacyjnie go zapalam i zaciągam się dymem. Potem ten dym wypuszczam i na coraz to ciemniejszym tle maluje się zjawiskowa mgiełka. Siwa i zmęczona zaraz się roznosi. Brakuje tylko czystej wódki. Cała okoliczność zmusza mnie do przybrania pozy myśliciela. Usadawiam się więc wymyślniej i opieram swą głowę na pięści, która zwieńczeniem jest ręki opartej na podłokietniku. Deszcz pada ciągle w jednostajnym rumorze. Już bez finezji i wcześniejszej delikatności, teraz to gwałtownie spada i zalewa. Z rynn przy rogu toczy się mały wodospad. Spływa w małe bagienko, na którym już nie porasta trawa. Przy tym wszystkim biorę do ust znowu papierosa. Z domu dobiega mnie głos żony, która zachęca mnie do wspólnego posiedzenia przed telewizorem. Chodź do salonu, zaraz coś będzie lecieć, przy okazji weź coś do jedzenia z kuchni, okej? Świetnie, tylko szybko, nie każ mi samej siedzieć. Bez już wcześniejszego uśmiechu przyglądam się zgwałconej przez deszcz trawie. Ciągłe smugi zalewają okolice, już smutniejszym na to patrzę okiem. Wprawiony raczej zostałem w melancholijny nastrój i już do tego wódki nie potrzebuję. Wystarczy mi ten widok, papieros, miejsce i zbiegły pies. Myśl o żonie spoczywającej w salonie mnie zgoła pociesza, oddala mnie od nihilizmu pasywnego, który tak długo dręczył mą duszę. Jej naturalność coś mi szepcze, że to jednak dobry wieczór. Moje zatroskanie i bezpodstawna obawa zajmują miejsca z tyłu. Czerpię z tej chwili na zaś, choć tak trudno mi się w tej chwili osadzić. Myśli moje opuszczają mnie, idą w nagą wędrówkę po stworzonych przezeń scenariuszy. Wiją się one wokół błyszczącego słońca i cichych lasów, po których hyżo biegają potomkowie bez twarzy. Widzę jasne pola pszenicy z tymi samymi potomkami hasającymi. Naraz się to urywa. Słyszę kroki dochodzące z domu kierujące się moją stronę. Papieros w jednej ręce mi już wygasł, więc go wyrzucam do popielniczki. Jest to ten sam moment, w którym moja żona przekracza próg domu i staje oparta o framugę. Stoi z pytającą i zatroskaną twarzą. Miałeś do mnie przyjść. Jest przerwa, przyjdziesz zaraz? Przyniosę coś do jedzenia. Tak? Jak chcesz, w razie czego zostawiam na blacie, także nie pytaj więcej. Jej lekką egzaltajcę w wymowie przerywa klakson w oddali. Zwraca na puste pola twarz, jakby chciała zahaczyć o samochód, skąd pochodzi wulgarny dźwięk. Trwa to krótką chwilę, nader wszystko kieruje swój uśmiech na mnie. Piękne. Trwa to również krótką chwilę, po czym wpatruje się dalej na mnie, w poszukiwaniu bolączek, które chętnie załagodzi. Lustruje mnie wzrokiem, aż czuję pewną przesadność. Nie widząc moich reakcji na skąpej twarzy, odwraca się i wraca do środka. Spoglądając na jej odchodzącą figurę zauważam, że był z nią pies. Najwyraźniej znudzony podwórzem, woli ciepło swojej pani. Kolejnego papierosa zapalam już bez zbędnej ceremoniady. Raczej robię to pospolitymi ruchami, zaczerpniętymi z młodszych lat i doświadczeniem z budowy. Tak jest lepiej. Deszcz już coraz bardziej arogancki. Dodatkowo jest ciemno, co korzystnie wpływa na moją i tak przestraszoną wyobraźnię. Oddalam papierosa od ust, a myśli zaczynają tańczyć. Skupiony jestem już jednak bardziej, a to korzystnie wpływa na kontrolę myśli. Przerywam więc ich taniec i kieruję się znów do przyszłych lat. Staję się świadkiem swojego istnienia. Gnam myślą naprzód o wiele lat. Zostawiam ciało na tym ogrodowym krześle, a myślą obok spoczywam. Podglądam krajobraz - prawie nic nie zmieniony, mimo iż jesień. Tam też jest nieokiełzany deszcz, ten pierwotny, do którego ludy modły odprawiały. Widzę go jednak daleko. Przy drzewie, w centrum mojej ziemi, odpoczywa dziecko. Zgaduję, że moje, chciałbym. Słońce śladowo zsyła na nas ciepłe fale. Żona się przy nich ogrzewa, ręką przysłaniając oczy. Stoi blisko dziecka pod drzewem. Wygląda jakby je kochała i duchem oplatała. Budzi to moje ukojenie. Antyczną, ojcowską radość. Chcę teraz trwać, lecz jak to wybrzmiewa w ludzkich tragizmach, odrywam się od tej idylli. Żałuję. Na pokuszenie myśli, odchodzę na ich prośbę do sypialni. Nie mojej, acz jakiejś starodawnej. Przyzwoite duże łoże, w oknach jedwabne firanki. Gdzieś za nimi pomrukuje deszcz.
Pod anielską kołdrą znajduje się moja połowica mnie oczekująca. Wypełniam jej prośbę i kieruję się w jej stronę. Unosimy się. Z rozmarzenia wyrywa mnie psi warkot. Ponadto słyszałem uderzenie o podłogę. Papieros znów padł, teraz znów go wyrzucam. Wstaję lekko zamroczony czasem spędzonym na krześle i zakrzykuję opiekuńczo. Nie ma odzewu. Pozostaje mi sprawdzić co się dzieje. Przekraczając próg domostwa czuję ciepło i unoszące się w powietrzu zapachy przypraw. Udaję się korytarzem do salonu, skąd słyszę ciągle psa. Zachodząc do pokoju widzę ją. Leży nieruchomo przy sofie, obok niej pies i kobiece pismo. Doskakuję do niej cały zafrasowany i wykonuję najpotrzebniejsze rzeczy. Nie wyczuwam tętna. Telefon zaczyna dzwonić, a ja płakać. Obejmuję ją najczulej i spoglądam mimowolnie na okno. Stuka o nie deszcz.

Tuzin wypranych historii. Where stories live. Discover now