PROLOG

224 17 59
                                    

10.03. ANNO ROWANI


Pośród mroku niesionego przez nadchodzącą noc dało się dostrzec ciemną sylwetkę, przemierzającą w tych wczesnych godzinach wieczornych wąskie, parkowe uliczki. To był jeden z tych cieplejszych marcowych wieczorów, kiedy nie trzeba było już taszczyć ze sobą puchowych kurtek, rękawiczek i szalików, a w zupełności wystarczył jedynie cieplejszy płaszcz i czapka na głowę. Różowowłosa westchnęła pod nosem z wyraźną irytacją, jednocześnie posyłając przed siebie mały kamyk, który leżał na drodze.

Po kilku dniach udało jej się dotrzeć do miasta, jednak po spędzeniu tutaj zaledwie kilku godzin jedyną odkrywczą myślą, do której zdołała dobrnąć, był fakt, że szczerze nienawidzi tego miejsca. Miasto, mimo że niewielkie, było brudne, zatłoczone i cuchnęło na kilometr całą gamą zapachów, których ilość doprowadzała ją wręcz do białej gorączki.

Prawda była taka, że nie miała bladego pojęcia, co teraz zrobić. Zmarnowała cały dzień i dalej nie miała planu, gdzie się uda, a tym bardziej, gdzie spędzi noc. Teoretycznie przed swoim wyjazdem dostała całą listę zaznajomionych osób, które chętnie udzieliłyby jej schronienia, ale nie po to wyruszyła do miasta zupełnie sama, prawda? Usiadłszy na parkowej ławce zwróciła swój wzrok na coraz bardziej ciemniejący nieboskłon, widoczny spomiędzy liści okolicznych drzew. Odetchnęła głęboko.

– Piękne niebo, prawda?

Podskoczyła gwałtownie, a włosy na jej głowie nastroszyły się lekko. Słowa, które wydobyły się nagle tuż nad jej uchem przyprawiły ją niemalże o zawał serca, a ona sama od razu odruchowo chwyciła za swój materiałowy plecak. Była tak skupiona na swoich myślach, że nie dostrzegła nawet, kiedy do ławki podszedł ktoś jeszcze.

– Tak, nie... To znaczy, tak! – rzuciła szybko, nie do końca kontrolując jeszcze to, co tak naprawdę miała zamiar powiedzieć.

Spojrzała podejrzliwym wzrokiem na stojącą obok niej dziewczynę o krótkich, sięgających ramion, brązowych włosach. Bujna grzywka nieco opadała jej na czoło, lekko przysłaniając zaciekawione, wpatrzone w nią szarawe oczy. Szatynka roześmiała się serdecznie, po czym powiedziała:

– Spokojnie, nie ugryzę. Jestem Bora.

– Solveig, ale wszyscy mówią mi Solvi albo Sol. – Uśmiechnęła się lekko, z zakłopotaniem zakładając pasemko włosów za ucho.

Po chwili niezręcznej ciszy usłyszała kroki. Zamilkła i zaczęła uważnie nasłuchiwać, a Bora poszła jej śladem. W końcu z ciemnego parkowego zaułka wyłoniła się postać rudowłosej, drobnej dziewczyny, która całkowicie rozmarzona szła przed siebie, nie zwracając uwagi na otoczenie. W pewnym momencie jednak zatrzymała się tuż przed nimi i dopiero wtedy wybudziła się z własnej zadumy.

– Przepraszam, zamyśliłam się, nie chciałam wam przeszkadzać – powiedziała zakłopotana, robiąc krok w tył.

– No coś ty, nie musisz nas przepraszać. – Bora zmierzyła ją wzrokiem. – Hej, masz śliczny płaszcz! – Uśmiechnęła się, aby jakoś rozluźnić atmosferę.

W jednej chwili poczuła, jakby rudowłosa również miała w sobie to... coś. Czyżby każda z nich nieprzypadkowo znalazła się w tym jednym miejscu o tej samej porze?

– Dziękuję bardzo. – Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko, spoglądając na Borę. – A ty masz uroczą fryzurę. Naprawdę świetny kolor, bardzo ci pasuje.

Po chwili dodała:

– Mogę się dosiąść? Mam teraz wolną chwilę i właściwie to nie wiem, co ze sobą zrobić.

RIP. Tom I. Opowieści z AzyluWhere stories live. Discover now