Prolog (część pierwsza)

46 2 2
                                    

Listopad 2012

Zoya:

Listopad to dla mnie gęsta, nieprzyjemna zawiesina. Podsycana jest strugami deszczu, mokrymi liśćmi wplątującymi się we włosy, wysokim golfem, kolczykami, wkładanymi w płatki uszu – co tydzień – innymi.

Spojrzałam na swoje odbicie w szybie szkolnych drzwi i weszłam do środka. Przywitałam się z osobami, które normalnie nawet ze mną nie rozmawiają i zauważyłam, że w hollu coś wywołało spore zamieszanie. Dziwne, że to nie byłam ja. Wzruszyłam ramionami i poszłam na drugie piętro do toalety w której zwykle spotykałam się z dziewczynami na szybkiego papierosa i krótkie plotki, przerywane przez dzwonek. Wyjęłam słuchawki z uszu.

Wszystkie te dziewczyny były uważane za szkolne łobuziary łamiące zasady. Ale przynajmniej było wesoło.

Wiktoria bez słowa podała mi chwilę wcześniej skręconego papierosa o wiśniowym posmaku.

- Witamy w piekle, dzień trzeci. – uśmiechnęła się.

Była środa.

- Jakieś wieści? – zapytałam, sięgając po zapalniczkę.

- Tymon o ciebie pytał, ale podejrzewam, że nie to chcesz usłyszeć. – oznajmiła.

- No niekoniecznie. – wzruszyłam ramionami.

Tymon był... Sama nie wiem. Wszystkie laski się za nim uganiały. Fakt, może był najprzystojniejszy w szkole, ale kojarzył się raczej z ciepłą kluchą, a ja nie lubiłam takich facetów. W mojej klasie były co najmniej trzy jego wielbicielki – w tym jedna, która otwarcie mnie nienawidziła za to, że to ja mu się podobam. Wiedzieli o tym wszyscy. Było mi to raczej nie na rękę. Nie chciałam zwracać uwagi, a to sprawiało, że ciągle byłam na świeczniku.

- Podobno w grudniu przyjeżdża do nas jakaś wymiana ze stolicy. – zmieniła temat.

Skrzywiłam się.

- Jakaś sportowa szkoła? – zapytałam.

- Chyba tak, aczkolwiek podobno jest to spowodowane tym, że mają mieć jakiś pilny remont. – wyjaśniła.

- Nie – obok mnie zmaterializowała się Krycha. – Przyjeżdżają na cztery miesiące, bo dostali stypendium. – dodała.

- Anyway. – mruknęłam.

- Widzę, że nastrój odpowiedni. – zaśmiała się.

Wywróciłam oczami.

Nie moja wina, że nie umiałam udawać, gdy coś mi nie pasowało, a dosyć często tak bywało. Nawet bez powodu.

Przegonił nas dzwonek, jak zwykle. Wrzuciłam peta do kibla, spuściłam wodę i razem z Krychą poszłam pod salę od matmy. Miałyśmy mieć dzisiaj kartkówkę, ale na szczęście nie miałam problemu ze ścisłymi przedmiotami, powiedziałabym nawet, że matma i fiza to moje ulubione dziedziny. Z całą resztą radziłam sobie równie dobrze, może po prostu byłam wszechstronna.

To raczej nie był dobry znak, bo nie wiedziałam, co chcę robić w życiu. Będąc dobrą z wszystkiego nie jest łatwo cokolwiek wybrać. Co prawda, byłam dopiero w pierwszej klasie, ale pasowałoby mieć jakiś plan.

Prawie każdy dzień w tej szkole był taki sam. Dłużące się lekcje na których przysypiałam albo czytałam książki pod blatem ławki, dwudziestominutowa przerwa na obiad kupiony w sklepiku, czasem jakieś okienko podczas którego siedziałam z Krychą obok ksero przy stoliku, kilka prób spławienia hejterów i Tymona, szybkie fajki spalane w kiblu, pożegnanie z dziewczynami i droga do domu. Mieszkałam niedaleko, dosłownie wystarczyły dwie piosenki w odtwarzaczu i byłam na miejscu.

Mieszkałam ze starszym bratem i jego dziewczyną. Zachowywali się jak małżeństwo, więc pewnie nie potrzebowali papierka do legalizacji. Od czasu do czasu pomieszkiwała z nami jeszcze nasza mama, ale obecnie była u taty za granicą. Miałam polsko-amerykańskie korzenie.

W sumie to ciekawa historia, bo mój tata, porządnie ustawiony architekt z dwoma firmami budowlanymi, był głównym sponsorem utrzymującym to liceum. Od wielu lat tak było. Zaczął chyba, gdy mój brat się tam uczył. Była to szkoła wzorowana na amerykańskim high school. Mieliśmy podobny układ lekcji, zajęcia dodatkowe i wiele różnych sekcji – naukowych i artystycznych. Nie wiem czyj to był pomysł – pewnie mojego taty. Mama latała do niego kilka razy w roku, by sprawdzić jak się interesy mają. Czasem tata wpadał do Polski. Dzięki temu dobrze mówiłam po angielsku, chociaż wiecznie tłukli mi w szkole, że amerykański akcent jest niewłaściwy, jedyny słuszny to ten brytyjski, co powodowało moją wzmożoną irytację.

Mój brat, Joachim – nie pytajcie o te imiona, to wybór babci – był rodzinnym człowiekiem, pełnym dobrego humoru. Patrzyło się na niego i od razu było lepiej, choćby na duchu. Mimo, że od czasu do czasu wycinał mi kawały, zawsze mogłam na niego liczyć. Zapisał się jako „AJoachim" na mojej liście kontaktów, bym mogła do niego zadzwonić w razie potrzeby. Kochane, prawda?

Moja mama natomiast... No nie miałam z nią najlepszej relacji. Różniłyśmy się pod wieloma względami, co powodowało ostre awantury, gdy tylko powiedziała o słowo za dużo. Wiedziałam, że kocha mnie w głębi ducha, ale... Dziwnie to okazywała. Była nadopiekuńcza, co powodowało, że niektóre rzeczy mówiła mi po pięć razy, całkiem tak, jakby gadała z jakąś ułomną osobą, a przecież wszyscy wiemy, że ułomna to ja raczej nie jestem.

Wiem, że się martwiła. Miałam swoje za uszami. Nie byłam grzeczna. Wręcz przeciwnie. Chodziłam na imprezy, piłam od czasu do czasu, byłam opryskliwa, ale to jeszcze nie powód do takich awantur.

Dlatego lubiłam, gdy wyjeżdżała na dwa tygodnie i miałam święty spokój.

Wtoczyłam się do domu. Narzeczona mojego brata, Kinga, wyjęła z piekarnika lazanię. Zapach rozszedł się po całym salonie.

- Cześć. – przywitałam się.

- O, hej – uśmiechnęła się. – Siadaj, zaraz będzie – wskazała na talerze. – Mam dobre wieści.

Uniosłam brew.

- Tak? – mruknęłam, ledwo udając zainteresowanie.

- Dostaliśmy wiadomość, że do twojej szkoły przyjeżdża wymiana. Jeden z chłopaków będzie u nas mieszkał przez ten czas. – oznajmiła.

Joachim zszedł na dół.

Rzeczywiście, fantastyczne wieści. Kolejny obcy pod dachem.

- Będę miał z kim grać w Fifę. – rzucił mój brat, klaszcząc w dłonie.

- Zabiorę wam Xboxa. – warknęła Kinga.

Usiadłam przy wyspie. Zjadłam w ciszy, myśląc o tym, co mnie czeka. Cóż, przecież umiałam idealnie zakładać maski, więc kolejna nie zrobi mi różnicy.

Poderwałam się do góry, włożyłam naczynia do zmywarki i popędziłam na górę, by móc zawinąć się w kołdrę, dwa koce i pójść spać.


Bawiło mnie, gdy ludzie

brali moje życie

za bezproblemowe

Jednocześnie patrząc w oczy diabłu

Pozornie niewinna

paliłam za sobą mosty

Gryzłam i raniłam

Zjadałam was na śniadanie

jak przekąskę

Zapominając, że wszystko ma swoją cenę

PO PROSTU ZOYAWhere stories live. Discover now