Samotni

2 0 0
                                    

Księżyc niczym reflektor przebijał się przez blade chmury i oświetlał bezlistne korony drzew. Miejski park był tej nocy szczególnie opustoszały. Prawdopodobnie to zimno, mrożące wszystkich aż do kości, powstrzymało nielicznych przechodniów od nocnych spacerów.

Atria jednak nie czuła już żadnych temperatur. Najmroźniejszy wicher był dla niej jak wiosenna bryza. Siedziała pod jednym z drzew, rosnącym na miniaturowym wzgórzu, i bacznie obserwowała okolicę. Po drugiej stronie pruchniejącego dębu siedzieli jej towarzysze, Sara, Lynn i Flaun.

- Gdzie to nasze obiecane jedzenie, Atria? Nie jedliśmy już nic od tak dawna - jęknęła żałośnie Sara, chowając twarz w dłoniach.

- Myślisz, że nie wiem? - syknęła Atria. - Albo mi zaufaj i cierpliwie czekaj albo zapoluj sobie sama.

Sara posłusznie zamknęła się. Atria była wdzięczna, że nie musi patrzeć na wyraz jej twarzy.

Cała ich czwórka obudziła się w starym, opuszczonym domu niecały tydzień temu. Porozbijane okna, ściany ozdobione lawiną graffiti, dziurawy sufit i warstwa kurzu na wszystkim, czego się dotknęło. Przez kilka dni to było jedyne, co znali.

Oraz ból. Palący, niemożliwy do wytrzymania ból, za każdym razem, gdy na ich ciała padały promienie słoneczne.

Na początku była ich piątka. Chłopak o imieniu Jack jednak okazał się zbyt głupi, by przeżyć. Stwierdził, że ból miał podłoże tylko psychologiczne. Wymyślili go sobie. Postanowił pójść do ludzi szukać pomocy. W biały dzień. Cała grupa usłyszała krzyk tak straszliwy, że Atria była pewna, że usłyszy go we śnie jeszcze wiele razy. Gdy w nocy wyszli go szukać, znaleźli tylko kupkę popiołu nieopodal drzwi.

To utwierdziło ich, by nie wychodzić na słońce. Po kilku dniach jednak przyszedł też głód. Zdziwiło ich to, zdążyli już o nim zapomnieć. Nie czuli jednak pociągu do zwykłego jedzenia. Gdy w nocy okradli jeden z lokalnych sklepów, jedzenie wydało im się tak obrzydliwe, że wypluwali wszystko, co tylko wzięli do ust. Nieważne, co to było.

Gdy wrócili zrezygnowani do swojego opuszczonego domu, Lynn znalazła coś, co wcześniej przeoczyli. Malutka lodóweczka, schowana w piwniczce, w której się obudzili. Musieli przeoczyć ją w mroku. A w środku plastikowe woreczki z krwią. Równo pięć.

Początkowo nie byli pewni, co z nimi zrobić. Szybko jednak poczuli pragnące pragnienie, a wtedy nie mieli już żadnych wątpliwości. Zaczęli pić, a gdy skończyli, w końcu poczuli się zaspokojeni. Ale nie na długo. Już następnego dnia rozpoczęły się walki o ostatni worek. Flaun niemal nie udusił Atrii, a Lynn i Sara wyszły z walki całe podrapane. W końcu zdecydowali podzielić się po równo.

To nie było wystarczająco. Zaczęła się panika. Sara stwierdziła, że umrą niedługo z głodu. Flaun się popłakał, a Lynn wpatrywała pusto w ścianę. Atria nie mogła na to patrzeć. Stwierdziła, że się nie podda. Zdobędzie krew. Nieważne, jak. Nie była tchórzem, tak jak reszta.

I tak oto, skończyli w parku, gdzie Atria miała nadzieję znaleźć samotnika, z którego upuszczą trochę krwi. Nie chciała nikogo zabijać. Nie pamiętała wiele o ludzkim świecie, ale wiedziała, że mogą z tego wyniknąć problemy z tamtym światem. A Atria już do niego nie należała.

Na świeżo skoszonym trawniku gdzieniegdzie walały się okrągłe, jak jajka kamyki. Atria rozłożyła stępiony scyzoryk, który znalazła w jakimś śmietniku i zaczęła go ostrzyć o okrągły jak jajko, ceglastoczerwony kamień.

- Trzeba było zostać w tamtej melinie i spokojnie poczekać na śmierć. Tak się tylko męczymy - narzekał Flaun, kładąc się na trawniku. Lynn siedziała ze skrzyżowanymi nogami tuż za jego głową, a Sara opierała się o drzewo po drugiej stronie.

You've reached the end of published parts.

⏰ Last updated: Nov 28, 2021 ⏰

Add this story to your Library to get notified about new parts!

Opowiadania Where stories live. Discover now