...i prawnik.

372 48 35
                                    

Przekleństwo śmierci przychodziło z darem życia. Dar życia przychodził razem z darem śmierci. Coś, co było ultimatum, stwierdzeniem, które Hu Tao od najmłodszych lat traktowała tak samo jak stwierdzenie, że niebo jest niebieskie a trawa jest zielona.

Gdy ludzie przychodzili do zakładu Wangsheng aby pogrzebać swoich bliskich, ubrani w czerń i ocierający łzy, Hu Tao nie patrzyła na nich ze współczuciem. Nie mogłaby współczuć i postrzegać tragedii każdego pojedynczego człowieka (czy adeptusa, na których pogrzeby Hu Tao w swoim życiu napatrzyła się zdecydowanie zbyt długo, nawet jako mała dziewczynka) jako czegoś wstrząsającego.

Nie dlatego, że dyrektorka Tao była złym człowiekiem; nie. Jej profesja wymagała tego od niej: obojętności, efektywności oraz niewzruszenia na widok ludzkiej rozpaczy. Inaczej by oszalała. To zawsze powtarzał jej dziadek, człowiek, którego kochała i którego słowa zrozumiała dopiero wtedy, gdy przeskakując kamienie na ścieżce próbowała gonić go aż do samego mostu na drugą stronę.

— Nie płaczą przez zjawisko śmierci samo w sobie, nie czują wstrętu przed trumną i czarną glebą — powiedział jej kiedyś Zhongli, gdy siedzieli na tarasie pawilonu Liuli, popijając gorzką herbatę. — Płaczą, bo będą zmuszeni przeżyć kolejne lata bez tej osoby u ich boku.

— Przecież dokładnie na tym polega śmierć, staruchu! Nie mogą tego po prostu zaakceptować? To nie pierwsza i nie ostatnia strata w ich życiu.

Konsultant roześmiał się nisko. W jego głosie Hu Tao zawsze wyczuwała coś archaicznego, tajemniczego jakby jakiś prastary duch postanowił zamieszkać w całkiem młodym ciele. A może to była po prostu ta pretensjonalna i ekscentryczna natura pana Zhongliego.

— Zrozumiesz, kiedy będziesz starsza.

Och, oczywiście. Starsza.

— Nie jestem dzieckiem. Jak bardzo właściwie "starsza" mam być? Jak ty? — Kpina w jej głosie była czymś tak naturalnym, że nie musiała już nawet się starać, aby dało się ją wyczuć.

— Ach, oby nie. —  Zhongli pokręcił głową, usta wykrzywiając w tajemniczym uśmiechu. — Tego nie życzę absolutnie nikomu.

I Hu Tao była starsza. Z każdym mijającym dniem, z każdym urządzonym pogrzebem, z każdą herbatą wypitą z Zhonglim na tarasie. I mimo tego nie zrozumienia dla ludzi opłakujących swoich najbliższych, nikomu z nich nie życzyła źle. Właściwie w całym Liyue była tylko jedna osoba od której Hu Tao stroniła, żywiła do niej jawną niechęć i nieważne jak bardzo się starała, nie mogła pojąć nawet skrawka jej perspektywy.

Ekscentryczny doktor Baizhu, najwspanialszy medyk w całym Liyue i absolwent akademii Sumeru.

Mieszkańcy Liyue śmiali się z ich niesnasnek, szepcząc między sobą, jak przerysowany i oklepany był ten schemat, niczym z antycznego dramatu: grabarz spotyka medyka, oto ktoś kto pozwala ludziom przekroczyć most do zaświatów spotyka kogoś, kto próbuje tę podróż przełożyć.

Ale dla Hu Tao ich spór wcale nie był śmieszny i przerysowany — Doktor Baizhu był niebezpieczny, igrał z najprostszym prawem natury, a Hu Tao chciała, aby wszędzie panował ład i porządek. Już od momentu w którym lekarz przyprowadził do apteki Bubu tę małą jiangshi, dyrektorka zakładu Wangsheng wiedziała, że będą z nim same problemy.

— Baizhu to dziwak. Tak desperacko goni za nieśmiertelnością, otacza się nieumarłymi — skarżyła się Xingqiu, gdy spacerowali razem pewnego dnia po wzgórzu Wuwang. Niebieskowłosy poeta był jedną w niewielu osób, którym potrafiła zwierzać się z problemów tak "po koleżeńsku", w trochę innej manierze, niż działo się to z Zhonglim, który przez te wszystkie lata stał się dla niej kimś na kształt przybranego ojca. — Przecież to nie ma sensu...co ja gadam, to jest wręcz obrzydliwe.

—Może ma jakiś powód, dla którego chciałby zostać dłużej? — młody chłopak przeskoczył przez strumyk, bawiąc się swoją wizją, aby wytworzyć wodne bańki dookoła nich. — Może ma kogoś dla kogo chciałby zostać dłużej?

— Bzdura! — Hu Tao przebiła jedną z baniek palcem. — A nawet jeśli, tak płytkiego pragnienia nie usprawiedliwia absolutnie nic. Ludzie umierają, Xingqiu. Śmierć czeka każdego z nas, ciebie, mnie i tego zarozumiałego doktorka. Ja za tym wymiarem pełnych takich dziwaków tęsknić na pewno nie będę.

I dyrektorka Tao myślała tak szczerze przez naprawdę długi, długi czas.

A wtedy pojawiła się Yanfei.

Każdy mógł od razu stwierdzić, że w żyłach Yanfei płynie krew adepti. Jeśli nawet ktoś jakimś cudem nie zauważył pary poroży na jej głowie które całkiem zgrabnie mogły udawać ozdobę do prawniczej czapki, to jej niezłomny, ognisty duch i niezwykle pojemna pamięć z pewnością wystarczyłyby, aby go przekonać. Każdemu mieszkańcowi Liyue od pierwszych lekcji ich historii, wiadomo było również, że adepti żyją wielokrotnie dłużej niż zwykli ludzie, a ich lata sięgają zazwyczaj tysięcy, setek przynajmniej.

Hu Tao z początku to nie przeszkadzało, ba!, dyrektorka zakładu pogrzebowego na początku ich relacji nie myślała w ogóle o Yanfei jako o kimś innym od zwykłego śmiertelnika.Dyrektorka Tao i energiczna prawniczka, stanowiły idealną parę: ilekroć Hu Tao wpadała w jakiekolwiek kłopoty, Yanfei magicznym sposobem za każdym razem pojawiała się obok, aby ją z nich wyciągnąć. Była stanowcza, ale sympatyczna; Hu Tao nie zorientowała się nawet kiedy przyjacielskie spotkania w restauracji Xiangling i "żarty" o byciu starym dobrym małżeństwem, a przede wszystkim upychanie swoich klientów tak, aby mieć jak najwięcej czasu dla siebie (co się ani Hu Tao ani Yanfei nigdy wcześniej nie zdarzyło, gdyż obie ceniły swoje zawody nad życie) zamieniły się z upływem czasu w nieśmiałe spacery za rękę, trochę pewniejsze pocałunki i wieczory na dachach Liyue, wpatrując się w okrągły księżyc.

Yanfei była pierwszą dla Hu Tao osobą, od czasu śmierci jej dziadka, która uświadomiła jej, że wcale nie jest ciężarem dla mieszkańców Liyue — była kimś zdolnym do kochania i kimś kto zasługiwał na miłość.

I Hu Tao chciała, aby to uczucie walidacji i bezpieczeństwa trwało już wiecznie. Och, jak bardzo chciała.

— Tao-tao... — Yanfei wyszeptała jej do ucha pewnego wieczoru, gdy leżały przytulone do siebie pod kocem w jej domu — ...zostańmy już tak. Na zawsze. Nie odchodź ode mnie. nigdy.

I właśnie te słowa podziałały na Hu Tao jak lodowaty prysznic.

Nie mogła spełnić jej obietnicy. Yanfei była adeptusem, córką służącego samego Rex Lapisa, miała żyć w tym świecie jeszcze dobra kilkaset lat.

A Hu Tao? Hu Tao była zwykłym śmiertelnikiem, kimś, po kogo śmierć przyjdzie wcześniej czy później nieważne w jak dobrym zdrowiu by się nie utrzymywała. I może właśnie te słowa Yanfei obudziły w Hu Tao pewną realizację — nieważne jak pokrętne i złe to było, wcale nie chciała umierać. Poczuła się tak malutka i jakże rozpaczliwa wobec nieuchronnego końca.

Dlaczego teraz ta realizacja nadchodziła? Przecież wreszcie miała dla kogo żyć.

Następnego poranka, Yanfei została obudzona przez szuranie w przedpokoju. Hu Tao stała przy drzwiach, ubierając buty i jednocześnie trzymając pod pachą coś, co wyglądało jak szklana butelka pełna mleka kokosowego.

— Tao-tao? — Prawniczka wpatrywała się nieprzytomnie w swoją ukochaną. — Dokąd idziesz? Jest wcześnie...Zhongli może wziąć twoją zmianę rano...

— I weźmie, już ja o to zadbam, przyda mu się rozruszać kości! — Ciemnowłosa zaśmiała się frywolnie. — Nie wybieram się do Wangsheng.

— Och? — Yanfei przekrzywiła głowę w zastanowieniu. — A gdzie, jeśli mogę spytać?

— Do apteki Bubu. — Drzwi domu skrzypnęły cicho. — Muszę zadać parę istotnych pytań pewnemu doktorowi.


grabarz i medyk  ♧ yantao one shot [✓]Where stories live. Discover now