✧XI. Wspomnienia dawnych dni✧

14 3 27
                                    

Po pierwszym dniu mieszkania u Klimowiczów, wszystko było już z górki. Pan Robert traktował go jak syna, pani Halina zawsze dbała, by nie siedział głodny, Teodora strasznie dużo mu opowiadała, o życiu na wsi, o sobie i o swoich planach. Obiecała, że jak tylko Polska będzie znowu wolna, to zabierze go do kościoła. Nawet Maciek, który na początku traktował go jak powietrze, coraz bardziej doceniał jego towarzystwo.

W spokoju mijały im kolejne miesiące. Janek poczuł, że wreszcie znalazł swoje miejsce na ziemi. Mimo że nie mógł pomagać w pracach fizycznych, to nauczył się szyć i pomagać pani Klimowicz i Teosi w kuchni. Powoli uczył się chodzić o kulach, które wystrugał mu Maciek, bo ojciec wreszcie kazał zrobić mu coś pożytecznego.

Wieczór przed wigilią, Teosia, jak zwykle, przyszła do Janka porozmawiać. Usiadła na krześle koło jego łóżka i zaczynała opowieść o wszystkim i o niczym. Teodora miała szesnaście lat. Była jedyną córką Klimowiczów i ojcu bardzo zależało na tym, żeby wyszła za mąż za dobrego człowieka. Ona jednak chciała iść do klasztoru. Ale nie mówiła o tym ojcu, by nie sprawić mu przykrości.

— Pan jesteś dobry człowiek — powiedziała.

— Dlaczego tak uważasz? — Zaśmiał się Janek, który siedział na brzegu łóżka. Niezbyt mógł się poruszać bez kul, które wystrugał mu Maciek.

— Po prostu, czuję to. Pan Bóg czasami zsyła nam takich dobrych ludzi, żebyśmy uwierzyli, że świat nie jest do końca taki zły. I to po panu widać.

— Ty też jesteś dobrym człowiekiem. Dziękuję ci za to, że się mną zajęłaś.

— Tak należało. Pan Jezus mówił, że głodnych trzeba nakarmić, a podróżnych w dom przyjąć. Robię tak, jak mnie uczono.

— Bardzo wierzysz w Boga, prawda? — spytał Janek, patrząc z podziwem na Teodorę.

— Daje mi siłę w tych okropnych czasach. Chciałam pójść do zakonu, ale ojciec się nie zgodzi. Bo jestem jedyną córą i musi mnie dobrze wydać za mąż. Nie chcę go zawieść.

— Wiesz, podziwiam cię. Nigdy nie byłbym gotowy oddać się Bogu aż tak.

— Pan ma taką piękną wiarę. Też pana podziwiam. Tyle pan wycierpiał, ale wciąż pan wierzył w Boga. To piękne, zupełnie jak Hiob z pisma. Kiedyś w kościele mówili o Hiobie.

— Nie czuję się jak Hiob. Czasami ciężko było uwierzyć. Zwłaszcza kiedy ginął ktoś tak bardzo ci bliski.

— Nie opowiadał pan nigdy zbyt wiele o Warszawie. Chciałabym usłyszeć jakąś historię, ja tyle panu opowiadam.

— Bo to były najgorsze chwile mojego życia. Powstanie to były najgorsze chwile mojego życia, ale jestem dumny z tego, że walczyłem. Co chcesz wiedzieć?

— Nie chcę pana męczyć. Ale lubię jak historie mają początek.

— Pierwszego dnia biliśmy się o magazyn z bronią. Spłonął przez nasz głupi błąd. Staliśmy w płomieniach. Ja, Cezary i Tymon. Tymon był ze mną w sekcji od początku wojny. Czasami mieliśmy gorsze, czasami lepsze chwile, ale lubiłem go. A Cezarego poznałem któregoś dnia przez mojego przyjaciela, Edmunda.

— I co z nimi? — spytała zaciekawiona panienka.

— Tymon spalił się w magazynie i kazał mi wyskoczyć przez okno. Upadłem na głowę i zemdlałem. Nie pamiętam, którego dnia się obudziłem. Może jedenastego a może trzynastego.

— A z Cezarym?

— Jak byłem nieprzytomny, to oni walczyli w lesie. Zginął. Granat go rozsadził, ale dzięki jego poświęceniu, mogli wyjść z lasu.

Splątane nutyWhere stories live. Discover now