𝐾𝑙𝑎𝑢𝑑𝑖𝑎 𝑃𝑟𝑜𝑘𝑢𝑙𝑎

92 17 72
                                    

dedykowane Kamili, mojej cudownej siostrze  w wierze


„ — Quid est veritas?

— Vir est qui adest"¹

Klaudia długo nie mogła zasnąć. Dręczyły ją przeróżne niepokoje i lęki, jednak nie potrafiła dokładnie określić ich źródła ani przyczyny. Kiedy wreszcie udało jej się zapaść w sen, pod powiekami kobiety przesuwały się rozmaite urojenia i obrazy.

Stała na dziedzińcu. Dzień był jasny i spokojny. Słońce przyjemnie oświetlało mury pałacu. Nie była w stanie dostrzec choćby najmniejszego znaku zwiastującego nadchodzące nieszczęście.

Wyczuła, że w pobliżu jest ktoś jeszcze. Powoli odwróciła się i dostrzegła jakiegoś młodego mężczyznę. Miał na sobie zwykłą, plebejską szatę, uszytą z najtańszego materiału. Klaudia jednak nie rozpoznawała w nim żadnego z sług pałacu. Nieco zdziwiło ją jego zachowanie: oto stała z nim twarzą w twarz, a on nawet nie drgnął, nie ukłonił się, nie wykonał żadnego poddańczego gestu. Jedynie stał i wpatrywał się w nią. Klaudia poczuła, że władczość, wyższość i nieustępliwość ją opuściły.

Wtem zatrzęsła się ziemia. Nieziemski ryk, pochodzący ze środka ziemi, zagłuszył myśli Klaudii, a ona sama upadła, nie mogąc utrzymać równowagi. Zaparła się rękami i czuła, jak drga podłoże. Tumany kurzu wirowały w powietrzu.

Skuliła się na ziemi, ochraniając twarz ramionami. Czuła się tak, jakby kończył się cały świat, jakby cała rzymska potęga właśnie w tym momencie upadała bezpowrotnie, jakby jakaś niezrozumiała dla niej siła, potężniejsza niż wszyscy rzymscy bogowie, właśnie dawała upust swojej mocy.

Nie wiedziała, jak długo to trwało. Ustało jednak tak nagle, jak się rozpoczęło. Klaudia powoli podniosła się i przysiadła na piętach. Rozejrzała się. Wszystko wyglądało tak samo. Na alabastrowych ścianach pałacu nie zauważyła ani jednego pęknięcia, ani jednej, najmniejszej rysy. Kurz opadł, hałas ustał. Tak, jakby nic się nigdy nie stało. Jednak w duszy Klaudii wciąż coś płakało. Jej serce drgało niespokojnie. Czuła w sobie narastający lęk.

Nieznajomy wpatrywał się w niebo, jakby szukając ukojenia w tym nieskończonym błękicie, rozpościerającym się nad światem. Po chwili przeniósł wzrok na Klaudię i zbliżając się do niej, rzekł:

— Wykonało się. Bóg umarł.

Szybko podniosła się z ziemi, odetchnęła głęboko i nie rozumiejąc jego słów, zapytała zachrypniętym głosem:

— Jakże Bóg może umrzeć?

Mężczyzna stanął przed nią i zapytał spokojnie:

— Jak to, nie pamiętasz? Poncjusz Piłat Go skazał, a on umarł na krzyżu...

Nie rozumiała tych słów. Bóg? Na krzyżu? Starała się wyobrazić sobie Jowisza, boga bogów, najwyższego władcę nieba i ziemi, pana burzy i deszczu, rozpiętego na krzyżu jak najpodlejszego złoczyńcę.

— O jakim Bogu ty mówisz? — zapytała.

Nieznajomy usunął się na bok i stanął przy niej, a Klaudia dostrzegła skazańca, stojącego na środku placu. Widok był obrzydliwy: każdy kawałek ciała tego nieszczęśnika pokryty był ranami. Ropiejące, czerwone, cierpiące ciało i zdarta do mięsa skóra, krew sącząca się ze skroni przebitej cierniami — to wszystko wywołało w jej wrażliwej duszy tak ogromne przerażenie, że Klaudia ledwo utrzymała się na nogach.

— To jest Jezus Chrystus z Nazaretu, Król Żydów, zdradzony przez własny naród i opuszczony przez wszystkich — rzekł głośno człowiek, o którym Klaudia sądziła, że jest służącym.

łzy Klaudii » one shotOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz