Dwie minuty

13 2 0
                                    

   Wielki Marsz wciąż trwał.

   Teraz szli we trójkę – Garraty, McVires i Stebbins. Cała reszta już odpadła, a mimo to przed nimi wciąż ciągnęła się droga, którą będą przemierzać tak długo, aż dwóch z nich nie padnie... Minęło już wystarczająco dużo czasu bez żadnego potknięcia, by zatarli wszystkie upomnienia, więc obecnie każdego z nich od śmierci dzieliły dwie minuty – na tyle mogli się zatrzymać, zanim zostaną rozstrzelani.

   Byli jak duchy. Jak zombie, które już dawno umarły, lecz nie zdawały sobie z tego sprawy i jakby chcąc oszukać rzeczywistość, udawały, iż wciąż żyją. Udawali przed samymi sobą, że nie są zmęczeni po pięciu dniach morderczego marszu, że mięśnie nie palą ich żywym ogniem, rozrywane pod naporem nadludzkiego wysiłku. Że ich umysły wcale nie zostały już daleko za nimi, przy wszystkich, których odejście mieli okazję widzieć. Dwóch z nich wkrótce do nich dołączy... już wkrótce.

   Ramię McViresa szturchnęło Garraty'ego, gdy Peter zatoczył się na niego.

   – Jak się trzymasz? – zapytał.

   Garraty spojrzał na niego ze smutkiem. McVires wyglądał, jakby za niedługo, zgodnie z tym, co sobie na początku obiecał, miał usiąść i odpocząć. By odpoczywać już zawsze.

   Nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Dobrze? To chyba najbardziej idiotyczna odpowiedź, na jaką mógł wpaść.

   Peter jednak myślami był już daleko za tym pytaniem, nawet nie czekał na reakcję.

   – Wiesz, to chyba już koniec – mruknął.

   Ray miał nadzieję, że się przesłyszał, ale gdy na niego spojrzał, ujrzał tylko ponury spokój na wymęczonej twarzy. Peter wydawał się najzupełniej świadomy tego, co mówi. Garraty się nie odezwał, więc ciągnął dalej:

   – Tego mordercy Barkovitcha już nie ma. Stebbins jest chyba niezniszczalny. – Zerknął za siebie, na wspomnianego chłopaka, który jak wcześniej wlókł się parę kroków za nimi. Cały czas szedł na szarym końcu, a teraz miał realną szansę na zwycięstwo. Ponoć był synem Majora. Kto wie. – Ale może go przetrzymasz – stwierdził nagle McVires i spojrzawszy Rayowi w oczy, uśmiechnął się lekko. Blizna na jego policzku rozciągnęła się i zalśniła w słońcu.

   Czarne włosy zafalowały na wietrze i Ray pomyślał, że była dziewczyna Petera nie wie, co straciła.

   – Nie będę ci stawał na drodze do nagrody – dokończył i Garraty dopiero po chwili zrozumiał sens jego słów.

   – Co? – zamrugał i poczuł wzbierającą w nim panikę. – Chcesz się zatrzymać?! Nie możesz! Zabiją cię!

   – Wszyscy umieramy – powiedział McVires, jakby była to jego mantra. – A ja nie chcę umrzeć, błagając o litość. Mam już dość, Ray. Nie dam rady dłużej.

   Nagle Garraty niby przez mgłę przypomniał sobie, jak jakiś czas temu – parę godzin, dni, czy może w innym życiu? – McVires powiedział mu, że ktoś – kto to był? – wziął ich za gejów, którzy na siebie lecą. Peter wtedy dla żartu zaproponował mu, że go podotyka, a Ray, o rany, nawet miał na to chęć. To było takie dziwne. Nigdy nie czuł pociągu do facetów, to po pierwsze, a po drugie, był na Wielkim Marszu. McViresa znał niecałe pięć dni, innych nawet mniej. I wszyscy mieli umrzeć.

   Nie wiedzieć czemu, nie mógł wyrzucić tego z głowy. Natarczywe myśli, podsuwające mu obrazy jego dłoni pod koszulką Petera, nie chciały dać mu spokoju. Garraty był prawiczkiem, niezaspokojonym nastolatkiem, który wpakował się w niezłe gówno. McVires uratował mu życie kilka razy – Ray miał wrażenie, że kilka razy za dużo – i siłą rzeczy stał się dla niego przyjacielem. Razem wyruszyli i razem mieli tę wędrówkę zakończyć. Pomyślał o Jan, swojej dziewczynie. Czy miałaby mu za złe, gdyby... Gdyby co?

Dwie minuty || Garraty x McVires - One shot ||Onde histórias criam vida. Descubra agora