...

59 10 4
                                    

 Jest cisza. Przerywana miarowym stukotem pralki zza ściany. Dobrze, że nie ma ciszy zupełnej. Nie wytrzymałby ciszy zupełnej. Cisza zupełna rodzi wątpliwość, paniczne napięcie, czekanie na uderzenie. Ciszy zupełnej nie ma. Jest stukot pralki i jej pocieszające bicie bębna tak bardzo, że cała ściana drży. Miarowo i kontrolowanie.

Leżymy ciało przy ciele, chłonąc własne ciepło. Kulę skroń do jego rozłożystej piersi, czuję, jak unoszą się i opadają jego żebra, jak tłucze się jego serce, a jego palce spokojnie wodzą po moim odkrytym ramieniu. Jesteśmy sami, zamknięci w swojej przestrzeni. Jest tylko pralka za ścianą i ciemność, przebita ostrzem światła ze szczeliny między drzwiami a podłogą.

On coś mówi. Rozumiem ledwo co drugie słowo, języki są na tyle podobne, że resztę wyciągam z kontekstu. Ale teraz nie słucham, co dokładnie do mnie kieruje. Jedynie delektuje się jego cichym, miękkim akcentem. Akcent bardziej wschodni niż przewiduje lwowska czy kijowska ziemia. To już za Dnieprem, jego twardość rozbiła się na Porohach. Co za różnica, jaki to język.

Kijyw, Charkiw, Odesa, mówi, nie wiem po co. Cherson, Marijupol z naciskiem na pol. Proszę go łamanym rosyjskim, żeby powtórzył je jeszcze raz. Kijyw, Charkiw, Odesa. On przybył z Charkowa.

Pamiętam to pierwsze spojrzenie sarnich ciemnych oczu, ten mimowolny uśmiech w czasie pytania. Da, ja iz Charkiwa, chyba, teraz już nie pamiętam tej sytuacji, nie pamiętam tembru głosu, jestem wzrokowcem. Oczy śmiały mu się wtedy, jakby nic się nie wydarzyło. Dumny, tak, Charkiw. Kijyw, Charkiw, Odesa.

Coś w pralce strzeliło, tak jak zawsze, kiedy pierzemy coś na wyższych obrotach. On o tym wie nie od dziś, słyszał to wiele razy, a mimo to czuję jak się wzdryga, jak płycieje mu oddech, jak robi się świszczący, a jego ręka mimowolnie pokrywa się kroplami potu. Niemal czuję jego gonitwę myśli, niewypowiedzianą wiązankę przekleństw, po uświadomieniu sobie braku zagrożenia. To mu nie przejdzie. Przerażenie zaszczutego zwierzęcia.

Spakojno, szepczę w przestrzeń, starając się przybrać jak najbardziej uspokajajacy ton. Nigdy go nie zrozumiem, chociaż nie wiem jak bym chciała go wesprzeć. Lepiej dla mnie.

Zająknął się w swoim monologu, ewidentnie. Tej głoski nie powinno tam być. I w kolejnym słowie. I kolejnym. Spłoszył się, poddał niezwyciężonemu strachowi. Byłby jeno rok starszy, nie byłoby go tu.

Dima, mówi, tam, wojujet. Batja wojujet. Mówi do mnie prostym językiem, rozumiem między zdaniami, rozumiem czuciem, rozumiem komuną dusz. Co, że język. Na Kaszubach też się mówi innym językiem, na Śląsku i na Mazowszu inną gwarą niż tu. Krakiw, Charkiw, co za różnica. Jedno wojuje bronią, drugie pomocą pierwszemu. Jeszcze paręset lat temu to był jeden kraj. Mieliśmy trudną historię co prawda, ale liczy się to, co jest teraz. A teraz i granica nikomu nie przeszkadza. Ani bariera językowa.

Przeklęta pralka huknęła znowu, mocniej, wystraszył się znów, obejmując mnie drugim ramieniem i przyciskając do swojego torsu w geście obrony. Co ja mogę zrobić? Nie mam żadnej mocy.

Kijyw, Charkiw, Odesa, mruczę do niego, skaży mnie jeszio raz. Wymienia znów wszystkie ważniejsze punkty na mapie, pielęgnacyjnie niemal wymieniajac każdą z nazw, opatulając ją płaszczykiem błogosławieństwa miękkim akcentem. Kijyw, Charkiw, Odesa, Chersoń, Marijupol (pol jest bardzo wyraźnie), Dniepro, Kriwyj Rih (ottuda Kwartal, mówi, oglądał Sługę Naroda jeszcze w dwa tysiące siedemnastym), Lwiw, Zaporiżżja. Wszystkie te nazwy po ukraińsku, solidarnie, nie po to go ukrainizowano w szkole, żeby nim teraz nie wojował ze straszacą go pralką. Kijyw, Charkiw, Odesa...

Jak one delikatnie, czule brzmią w jego ustach, jak poezja przerywana spazmem niekontrolowanego zająknienia.

Lepsza ta przeklęta pralka od wyzierającej skroplonym strachem i napięciem ciszy. Lepszym od wycia syreny alarmowej. Od szurania butami w biegu na klatce schodowej. Od wyczekwania na uderzenie. Od płaczu. Już on woli tą przeklętą pralkę i udzielanie mi lekcji geografii.

Oni naszjy, mówi, i Kijyw, i Charkiw, i Odesa, i tak dalej. Z każdym kolejnym wersetem tego patriotycznego poematu słyszę mieszającą się kolejność i coraz agresywniej zaatakowane słownie r, i h, i ż. W końcu głos powoli zaczyna mu chrypnąć, niemal wycharknął z siebie i Charkiw, i zbity kijami (sto-chudopachołczymi) Kijyw, i odesłaną do czterdziestego pierwszego Odesę, i przyjmujący walczących jak lwy Lwiw, i jak Maria pod krzyżem rozpaczający Marijupol, i cherlawie trzymający się jeszcze Cherson. Z czasem chrypnie zupełnie, jego głos dławi się, niknąc w odmętach moich włosów. Przytulam go mocniej, czuję, jak jego płuca podrywają się do płaczu.

A mówił wiele razy, że jak dorośnie, to wyjedzie z Charkowa, pojedzie do Polski albo do Niemiec, że poszuka perspektyw, nauczy się języka, może nawet zaszaleje i zaniesie go na uniwersytet! Że dosyć ma tych poradzieckich odrapanych ścian bloków, tych paskudnych parunastopiętrowych bloków, zatruwał nienawiścią wypłowiałe podwórko przed szkołą, skwer pamiętający jego pierwszego papierosa i tą zatęchłą klatkę na osiedlu pamiętającą jego pierwszy pocałunek. A to właśnie tam biło jego życie, przelewając przez wszystkie te miejsca wspomnienia, otulając go wonią świeżego barszczu, kiedy przychodził jako młokos do babci na obiad po szkole. Pamiętał te surowe promienie słońca wyzierające raz na dwa tygodnie w styczniu, te szczypiące z mrozu policzki. Śmiech podczas kolejnego zdobytego gola na betonowym popękanym boisku i płacz po brutalnym starciu z nim kolanami. Smak najtańszych lodów z blaszaka na osiedlu.

Teraz oderwany siłą od korzeni chciał tam jak najszybciej wrócić.

Nie było gdzie.

Blok, w którym mieszkał, spłonął połowicznie, samotny, opustoszały. Klatka osmolona nie nadawała się już na żadne schadzki, skwer zawalony był odłamkami maści wszelakiej, blaszak na osiedlu stał pusty, choć jeszcze cały, boisko także. Wszystko zostawione na ostrzał.

Miliony wspomnień pozostawione na ostrzał. Miliony planów w gruzach. Miliony rodzin rozdartych siłą.

Kijyw, Charkiw, Odesa. Będą ich bronili i Dima, i Batja, i miliony innych ludzi.

Kiedyś tam wrócisz, mówię mu. Do tych pól malowanych zbożem rozmaitem i do tych bloków wznoszonych radziecką myślą techniczą i znienawidzisz miasto znowu i będziesz miał tego wybór. I takie twoje święte prawo.

Ile się zła zdarzyło, żebyśmy na siebie wpadli. A ty dalej, z błyskiem w sarnich oczach patrzysz na mnie i delikatnymi ruchami warg kreślisz mi mapę Ukrainy. A na niej Kijów, Charków, Odessę.

To już koniec opublikowanych części.

⏰ Ostatnio Aktualizowane: May 16, 2022 ⏰

Dodaj to dzieło do Biblioteki, aby dostawać powiadomienia o nowych częściach!

Kijów, Charków, OdessaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz