~4~

201 24 10
                                    

Potem musimy porozmawiać.

Teraz to Sherlock krążył niespokojnie po pokoju.

Musimy porozmawiać.

Te dwa słowa krążyły bez końca po głowie detektywa. Może Microft mu powiedział...? Nie. Tego by przecież nie zrobił. Raczej. Młody Holmes nie był co do tego pewien.

Polityk nie przejmował by się życiem swojego brata aż tak bardzo by angażować w jego chorobę osoby trzecie, jak na razie, zupełnie nie mające pojęcia o jego przypadłości (Ba! Większość nawet nie wiedziała, że taka choroba jak hanahaki istnieje na prawdę; występowała tylko w książkach, legendach i w niektórych filmach). 

***

Około godziny dziewiętnastej drzwi wejściowe do mieszkania na Baker Street otworzyły się. Stał w nich oczywiście nie kto inny jak John Hamish Watson.

Sherlock czekał na jego powrót; chciał mimo tego, że cholernie się bał. Nie wiedział, czy doktor będzie zły, szczęśliwy, smutny, czy też zirytowany (raczej stawiał na to pierwsze). 

- Dobry wieczór, Pani Hudson - głos Johna rozniósł się po mieszkaniu. - Dobry wieczór, Sherlocku - ku zaskoczeniu wysoko funkcjonującego socjopaty jego przyjaciel był wesoły; uśmiechał się szeroko sam do siebie (a nawet cicho chichotał!) 
- Co cię tak bawi? - Sherlock nie krył swojego zainteresowania obecnym stanem rzeczy.
- Nic mnie nie bawi. Po prostu jestem szczęśliwy.

Młody Holmes zmierzył go podejrzliwym i za razem przenikliwym spojrzeniem. 
- Byłeś na randce - bardziej stwierdził niż zapytał. - Brunetka, lekko kręcone włosy.
- Skąd to wiesz?
- Ubrałeś swoją wyjściową marynarkę, zwykle nie idziesz tak do pracy, z której, swoją drogą, wróciłeś później niż zazwyczaj. Zadbałeś o zarost i włosy, a na, także, eleganckiej koszuli masz włos czarnego koloru. Wniosek? Byłeś na randce ze średniego wzrostu blondynką. A. I masz jeszcze ślad różowej szminki na policzku i w okolicy ust - Sherlocka zakłuło coś w klatce piersiowej. Coś w okolicy serca.
- To moja dziewczyna, Silvia. Jesteśmy razem od jakiś czterech miesięcy. Dziwię się, że dopiero teraz to wydedukowałeś.

Ból

Detektywowi zakręciło się w głowie. Momentalnie zbladł i oparł się plecami o framugę drzwi, w których stał. Tępy, nieubłagalny, wręcz paraliżujący ból roznosił się powoli, niespiesznie po ciele Sherlocka; zaczynając od kłucia w sercu, kończąc w głowie.

- Sherlock, wszystko w porządku? Zbladłeś - w głosie doktora można było wyczuć strach.
- Tak. Wszystko okej. Po prostu jestem zmęczony.

Jestem zmęczony. I to po części była prawda. Ale... czym zmęczony. A bardziej, jak zmęczony.

Młody Holmes nienawidził życia; nie widział w nim głębszego sensu. Aż do czasu, gdy w jego życiu pojawił się ktoś wyjątkowy. Ktoś, kto wywrócił to życie do góry nogami! I wtedy Sherlock, oprócz sensu, zauważył coś jeszcze. Miłość oraz dalszą ścieżkę. A teraz stał na końcu tej ścieżki. I nie miał nic przeciwko temu. On nigdy nie miał nic przeciwko temu.

Ale jednak. Widział sens. Czuł to banalne według niego uczucie do najmniej przemyślanej osoby w jego życiu. Nienawidził tego. Nienawidził tego jak łatwo John może nim manipulować (wystarczy, że jest w niebezpieczeństwie, a Sherlock już jest w pobliżu i chroni doktora. Czasami jest zupełnie na odwrót). I choć teraz bolało go wszystko, wiedział że warto żyć. Nie dla siebie. Dla innych. Dla Johna.

Detektyw bał się samego siebie (chociaż bardziej trafnym byłoby stwierdzenie, że bał się o siebie).

- Na pewno wszystko okej? - doktor nie spuszczał wzroku z twarzy swojego przyjaciela.

- Na pewno - John wiedział, że to było kłamstwo. To zawsze było kłamstwo. Sherlock też to wiedział.

Ten ostatni wykorzystał dogodny moment chwilowego zamyślenia Watsona i wymknął się do łazienki. Zamknął szybko za sobą drzwi na klucz. Prawie natychmiast zaniusł się okropnym kaszlem. I tak jak poprzednio, z jego ust wypadły białe płatki róży ubrudzone krwią. Tym razem było ich siedem.

- Sherlock, zaprosiłem jutro Silvię na kolację! Chcę, żebyś na niej był! - usłyszał zza drzwi głos Johna.

A więc o tym chciał z nim porozmawiać. O jego egzystowaniu podczas kolacji z jego dziewczyną. Sherlock nie chciał. Ale musiał.

- Będę na pewno! - odkrzyknął tylko z coraz bardziej narastającym bólem w klatce piersiowej.

***

- Sherlock, może zjesz coś? - spytała Pani Hudson podczas kolacji, widząc że ten ma pełny talerz jedzenia.
- Nie jestem głodny - widok Johna mówiącego słodkie słówka do dziewczyny siedzącej obok niego wywoływał u niego odruch wymioty.

Sherlock nie rozumiał. Przecież był taki jak ona. Nosił długi, czarny płaszcz, niebieski szalik, eleganckie koszule, miał zadbane dłonie, blady odcień skóry... był męską wersją tej kobiety. No właśnie. Męską wersją. John nie był gejem (a przynajmniej cały czas tak powtarzał). Sherlock nie miał powodu by mu nie wierzyć; nie chciał mieć powodów.

Kolacja powoli dobiegała końca. Sherlock wstał od stołu i jak na zawołanie wszystkie spojrzenia padły na niego.

- Wybierasz się gdzieś? - Pani Hudson obdarzyła go z deka morderczym spojrzeniem, jednocześnie uśmiechając się słodko i niewinnie do pozostałych uczestników wieczornego posiłku.
- Tak. Zamierzam odejść od stołu i udać się do pokoju - powiedział Sherlock aż z przesadną grzecznością w głosie.
- Nic nie zjadłeś.
- Mówiłem już Pani, że nie jestem głodny - detektyw tracił powoli cierpliwość.

Nie-gosposia westchnęła tylko ciężko, ale nie zatrzymywała już młodego Holmesa. Widziała, że i tak nie dała by rady tego zrobić bez pomocy Johna. Bo przecież tylko John miał tą niezwykłą moc zmuszenia Sherlocka do czegokolwiek innego niż rozwiązywanie spraw, ładowania się w niebezpieczeństwo lub strzelania w ścianę. To ostatnie szczególnie ją denerwowało.

A więc detektyw jak obiecał, tak i też zrobił. Poszedł do siebie nie żegnając się z dziewczyną Johna. Ba! Nie obdarzył jej nawet choćby jednym, krótkim spojrzeniem. Doktor przewrócił tylko oczami na jego zachowanie. Porozmawia z nim o tym kiedy indziej. Niekoniecznie uśmiechało mu się psuć (chyba) dobry klimat kolacji.

***

Mijały dni, mijały tygodnie, miesiące, a choroba Sherlocka dalej stała w miejscu. Z tą tylko różnicą, że zamiast siedmiu, ośmiu śnieżnobiałych płatków, z trudem wykaszliwał po kilkanaście.

Sytuacja znacznie pogorszyła się, gdy pewnego dnia John przyszedł do niego i oznajmił, że zamierza się oświadczyć Silvii.

Detektyw pogratulował mu i życzył szczęścia, po czym zamknął się w pokoju.

Takim właśnie sposobem z jego ust wypadł pierwszy, mały kwiat róży.

hanahaki || johnlock (zakończone) [W Trakcie Poprawek]Where stories live. Discover now