Rozdział Dwunasty

98 25 56
                                    

Obserwowali posterunek policji od południa, lecz ani nikt z niego nie wyszedł, ani też nikt nie wszedł do środka. Jasiek bał się wchodzić do środka, nie wiedząc, ilu przeciwników tam na nich czeka. Z dwoma czy trzema może daliby sobie radę, nawet jeśli byliby silniejsi, lepiej odżywieni i bardziej wypoczęci niż oni, wszak gniew Polaka, gniew przyjaciela ruszającego z odsieczą najwierniejszemu druhowi należał do najstraszniejszych. Ale gdyby posterunek obsadzono pełną załogą, nie tylko on, ale i Andrzej byliby zgubieni, a za głupotę uważał takie ryzyko.

— Sławek, idź zobacz, czy tam kogoś nie ma, pozaglądaj przez szyby, ponasłuchuj. Poszedłbym sam, ale ty szybciej biegasz, masz większe szanse, jakby cię kto przydybał i chciał potem ścigać.

— Racja. Pomódl się za mnie — powiedział cicho i zaczął się skradać przez leśną gęstwinę.

Kiedy wszedł na odsłonięty teren wokół posterunku, Jasiek zaczął odmawiać pierwszy dziesiątek różańca. Czuł, jak dudni mu serce. Bał się o siebie, o Sławka, o Andrzeja. O Gienka, o którym nic nie wiedzieli. Cała ta sytuacja śmierdziała mu już z daleka. Albo ktoś wiedział, że się tu zjawią, i specjalnie sprawiano pozory nieobecności, albo obsada opuściła posterunek wraz z Andrzejem, którego wywieźli Bóg wie gdzie. Żadna z tych ewentualności mu się nie podobała. Żadna też nie zwiastowała pomyślności.

Obserwował bacznie Sławka, coraz bardziej drżąc, żeby nic mu się nie stało. On był ostatnim, który tu jeszcze został, którego mógł być pewien, bo zaraz mogło się okazać, że o Andrzeju i Gienku słuch zaginął.

Było podejrzanie spokojnie. Sławek obchodził posterunek, starając się zaglądnąć przez okna do środka, lecz Jasiek nie zauważył, żeby Sławek przestraszył się na widok oprawców albo sięgał po broń. Wszystko przebiegało w absolutnym spokoju, nie wypełnił on jednak serca Jaśka. Tak już przyzwyczaił się do tego, że powinien uważać na to, co się dzieje, zwracać uwagę na każdy, najmniejszy nawet szczegół, na trzask gałęzi, na szepty przywiane przez wiatr, że brak jakichkolwiek znaków powodował u niego lęk. To nie było normalne, żeby dookoła panowała absolutna cisza. To nie było normalne, żeby nie drżał ze strachu. Coś złego się działo, tego mógł być pewien...

Ale się nie działo. Sławek w końcu wrócił, zdyszany, lekko tylko zaniepokojony. Przeczesał ręką rude włosy i popatrzył na Jaśka ni to z ulgą, ni z lękiem. Sam chyba nie wiedział, co czuć, podobnie jak Jasiek.

— Nikogo w środku nie ma, no chyba że wiedzą, że przyjdziemy i się pochowali.

— Jeśli nie ma nikogo, to Andrzeja też nie.

— Niekoniecznie. Może... może znajdziemy go w celi. Albo... martwego na podłodze. — Sławek otrząsnął się ze strachu. — Bo wiesz, mogli pójść po coś, żeby posprzątać, nie wiem, po trumnę.

— W to akurat wątpię. Raczej by się trumną nie kłopotali, tylko od razu kopali dół i go tam wrzucili. Ale śladów po tym też nie widać... Dobra, chodźmy, może chociaż czegoś się dowiemy, nie wiem, może zostawili po sobie jakieś ślady, krew na podłodze, cholera wie, co te ruskie psy mają w tych głowach pomieszane. Nie ma czasu do stracenia.

To rzekłszy, wziął do rąk karabin, przeładował go i zaczął powolną, ostrożną wędrówkę w stronę posterunku. W myślach klął na rosyjskich żołnierzy i na bezmyślność Andrzeja. Bo na pewno zrobił coś głupiego. Jak zawsze. Nigdy nie umiał postępować rozsądnie, zawsze działał, zanim pomyślał. Taki już był i Jasiek go za to kochał, lecz obawiał się, że tym razem Andrzej przypłacił swoją lekkomyślność życiem, a tego i on chyba by już nie przeżył.

— Boję się, co tam zastaniemy — szepnął Sławek.

Podążający za nim Jasiek miał ochotę krzyknąć na przyjaciela, by zachowywał się jak mężczyzna, lecz w ostatniej chwili powściągnął złość. Wszyscy mieli już dość walki, lecz każdy odreagowywał to na swój sposób. Jedni, jak Sławek, stawali się jeszcze wrażliwsi na wszystko, co się wokół nich toczyło, przeżywali swoje emocje dwa razy mocniej niż zazwyczaj i przechodzili z jednej skrajności w drugą. Inni hartowali swe serce, a kiedy spotkało ich za dużo, hardzieli, zupełnie jak stało się to z nim. I już niemal nic nie czuli poza strachem. To było chyba z tego wszystkiego najstraszniejsze — ograniczenie swej osoby jedynie do pierwotnych instynktów zapewniających przeżycie, wyzbycie się wszelkich ludzkich odruchów i emocji, bezwzględne krzywdzenie i zabijanie innych tylko dlatego, że nosili obcy mundur. Tylko tak można było przeżyć.

Tragedia roku pańskiego 1863Where stories live. Discover now