.

161 12 0
                                    

Nieprzewidywalny. Nieokiełznany. Nieubłagany.
Właśnie tymi trzema słowami określiłaby go ta część mieszkańców miasta, która, przynajmniej częściowo, kojarzyła jego personę. Słysząc owe określenia, turyści mimowolnie wyobrażali go sobie jako potężnego antagonistę, człowieka pozbawionego skrupułów, ojca chrzestnego całej ciemnej strony Los Santos. Widziany był jako mężczyzna masywnej, acz imponującej budowy, z elegancko przystrzyżoną fryzurą, lekko zawiniętym brunatnym wąsem i przenikliwymi, niezwykle inteligentnymi oczami.

Tymczasem jednak Erwin Knuckles był drobny. Po prostu drobny. Niewysoki, chudy, z rzadkimi farbowanymi na srebrnosiwy odcień włosami. Gdyby nie noszony prawie codziennie garnitur, możnaby pomyśleć, iż jest on jednym z biedniejszych studentów, zlęknionych kontaktami międzyludzkimi, nazywających szachy sportem ekstremalnym. A jednak było w nim coś, co sprawiało, że traktowano go inaczej niż szarego Kowalskiego. Mawiano, że to jego energia, charyzma, koloryt sprawiały, że wciąż gromadził wokół siebie coraz większą ilość osób pragnących dla niego pracować i korzystać z benefitów wynikających ze znajomości z nim. Z resztą sam siebie kreował na lidera, uznającego spojrzenie własne i tajemniczych głosów w głowie za najważniejsze. Powszechne było przekonanie, że w zasadzie nie liczą się dla niego nawet przyjaciele, że miesza ich z błotem bez powodu i że nigdy nie poświęciłby się za nich.

Erwinowi nie podobała się ta opinia, a jednak świadomie coraz bardziej prowokował do nadania mu takowej łatki. Wiedział, że krzywdzi ludzi, a jednak nie podejmował żadnych działań, aby to zmienić. To nie było tak, że ranienie sprawiało mu frajdę (choć może czasami). Wręcz przeciwnie, bez przerwy ganił siebie samego w myślach za to, jaki jest. Ale nie chciał, a może nie potrafił tego zmienić.

Zdecydowanie miał gadane. Był socjopatą. Potrafił doskonale kreować wypowiedzi tak, aby otrzymywać jak największe korzyści. Wszak mało który przestępca, poszukiwany i skazywany za liczne napaści czy morderstwa, zostaje adwokatem. Choć sprawy, które dostawał, były z góry przegrane, szybko okazywało się, że to nie dowody, a umiejętne posługiwanie się słowem sądzi o wyroku. Policja wielokrotnie bezradnie rozkładała ręce, czując gorycz w ustach. Niektórzy powiedzą, że byli za słabi, a inni - że nie mieli ochoty mieć z nim styczności, zauważając toksynę, jaka często wokół niego emanowała. Jedno jest pewne - z każdym zdeklasowaniem LSPD, Erwin coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że jest w stanie kierować całym miastem jak marionetkami, że może pozwalać sobie na wszystko. Postanowi obrabować bank - obrabuje, podłożyć bombę na komendę - podłoży, zabić - zabije.

Jednak pastor w gruncie rzeczy nie był tak nieskazitelnie stanowczy. Kreował się na takiego, fakt. Ale w głębiu duszy był niezdecydowany. Wahał się między możliwymi solucjami, między tym, co powinien zrobić, a tym, co społeczeństwo sądziło, że zrobi. Finalnie zawsze wybierał drugą opcję, która, o zgrozo, niszczyła go. Sam siebie wtrącił w pułapkę porzucenia siebie na rzecz sprostania oczekiwaniom. Wiedział, że ludzie widzą go jako żądnego krwi. Dlatego taki był. Nie chciał, ale trwał w tej bańce i z biegiem czasu praktycznie niemożliwym stało się uwolnienie z niej. Również grupa jego najbliższych współpracowników stanowiła dla niego presję, mimo że w zasadzie nie wymagali od niego takiego życia. Lubili go za to, jaki jest, a nie za to, co robi. Ale on zupełnie nie zdawał sobie z tego sprawy. Bo choć umiał wpływać na ludzi, nie potrafił zupełnie odczytywać ich emocji i stawiać się w ich butach.

Erwin Knuckles żył w ciągłym strachu. Bał się, że jego przyjaciół zabraknie, że zostanie sam. Nie samotność w ogólnej definicji go przerażała, zdarzało się bowiem, że ukazywał swoją introwertyczną część duszy. Koszmarem był brak posiadania osoby, z którą mógłby porozmawiać o wszystkim. Której by ufał i która ufałaby jemu.

Rzecz jasna ludziom nigdy nie okazywał swoich słabości. Ba, nikt nawet nie pomyślałby, że ten potężny szef najbardziej znanej grupy przestępczej mógłby być psychicznie słaby.

A jednak.

Sam do końca nie potrafił sobie uświadomić, dlaczego tak się dzieje. Dlaczego odczuwa strach, dlaczego tak bardzo zależy mu na nieprzerwanej kreacji samego siebie na antagonistę. Tak naprawdę miewał momenty, gdy ratował całe miasto, stając się bohaterem i wówczas odczuwał znacznie więcej satysfakcji, niż podczas robienia krzywd innym ludziom. Wówczas jednak zawsze po kilku dniach wracał do swojego pierwotnego stanu. Chciał się z tego wyrwać, ale nie potrafił. Tak bardzo zakorzeniła się w kulturze miasta jego negatywna wersja, że stało się to zupełnie normalnym, że jest przestępcą i zupełnie nic nie wskazywało, jakoby miało to ulec zmianie.

Pastor doskonale zdawał sobie sprawę, że potrzebuje pomocy, naprowadzenia raz na zawsze wszystkich myśli na właściwy tor. Bywał na sesjach psychologicznych, ale mimo mówienia prawdy o zaistniałych wydarzeniach, nie czuł, że mówi prawdę o sobie. Był w stanie opowiedzieć lekarzowi plan napadu na kasyno, przebieg morderstw ze szczegółami, ale jednocześnie nie ufał mu na tyle, aby opowiedzieć o uczuciach.

Nikomu nie opowiadał o uczuciach. Nawet przyjaciołom, których tak bardzo bał się stracić, którzy byli na każde jego zawołanie, nie ufał w tym sensie na tyle, aby się całkowicie otworzyć. Kreacja, jaką przez cały kilkuletni pobyt w Los Santos stworzył, tak mocno utkwiła mu w sercu, że blokowała wszystkie próby naprawy psychiki. Bywały momenty, że przyjaciele starali się do niego dotrzeć, widząc przebłyski złego samopoczucia, ale on ustawiał przed sobą nieprzepuszczalną tarczę, mimo tego, że przecież tak bardzo potrzebował tej pomocy. Być może powodem były nieodpowiednie momenty, osoby lub same słowa, jakie wybierali, aby z nim szczerze porozmawiać. Jedno jest pewne - zaprzepaścili swoje szanse.

Tymi słowami Gregory Montanha zakończył czytanie anonimowego listu. Nie ułożył własnej mowy, uważał bowiem, że żadne słowa nie będą w stanie wyrazić dokładnie tego, co czuł. Stwierdził jednak, że owe pismo jest na tyle szokujące, a jednocześnie boleśnie prawdziwe, że powinien je przekazać całemu miastu na pogrzebie. Mimo że oficjalnie nie otrzymał zezwolenia na upublicznienie go, gdyż stanowiło dowód w sprawie, przełożony, doskonale znając sytuację, przekazał mu w sekrecie kopię dokumentu.

Kilkuminutowa salwa honorowa po raz ostatni pożegnała Erwina.

Antagonista | Erwin Knuckles OneShotحيث تعيش القصص. اكتشف الآن