Rozdział V: Przeciwności

198 18 8
                                    

Deszcz dudnił miarowo o szybę, a kolejne krople nie ustawały w wyścigu w dół. Ludwig co chwila zerkał na okno w nadziei, że to może już ostatnie, ale nic nie zapowiadało, że ulewa wkrótce się skończy; ciemnoszare chmury wisiały nisko nad miastem, a wysoki komin browaru prawie ich dosięgał.

Rynek tonął w kałużach, a nieliczni ludzie, którzy mieli pecha znajdować się na zewnątrz, biegli pod dachy, kuląc głowy w ramionach albo osłaniając się tym, co mieli pod ręką; parasolami, płaszczami albo szpaltami codziennej gazety.

Hałas deszczu w ogóle nie przeszkadzał Gilbertowi; oddychając głęboko i spokojnie, spał na wznak na jednym z łóżek, rozkładając szeroko ramiona. Wokół jego torsu oplatał się cienki koc. Ludwig spojrzał a brata, a potem, starając się zachowywać jak najciszej, otworzył szufladę i wyjął drugi ołówek, ten lepiej zastrugany.

Obiecał, że pomoże mi z zadaniem, pomyślał, ale poradzę sobie. Niech śpi.

Gilbert zwykł się uśmiechać i mówić, że wszystko jest w porządku, ale Ludwig nie był przecież małym dzieckiem; wiedział, skąd się biorą ciemne cienie pod oczami, tak okropnie widoczne na bardzo jasnej karnacji brata, i gryzło go to niezmiernie.

Odpowiednia ilość snu, porządne posiłki, ruch i higiena były czterema kluczami do zdrowia; gdy któryś z nauczycieli poprosił o doktora Łukasiewicza o mały wykład, Ludwig słuchał bardzo uważnie każdego jego słowa.

Mama już była chora. Jeśli Gilbert też zachoruje, to nie wiem, co zrobię, pomyślał i nagle łzy napłynęły mu do oczu. Niecierpliwie otarł je ręką i zagryzł wargi, bo przed oczami pojawiło mu się na wpół zatarte wspomnienie; Gilbert, podpierający się drewnianą laską, ukrywający za donośnym głosem i przechwałkami odczuwany ból.

Gdy zaczęła się ta wojna, Ludwig był jeszcze mały; ledwie pamiętał chaos przygotowań i peron, na którym w ramionach matki żegnał swoich starszych braci, nie rozumiejąc, czemu wyjeżdżają.

Przychodzące listy, czytane na głos przez ojca i modlitwy matki też pamiętał jak przez mgłę, a gdy wrócili – wysocy, dziwnie milczący, pozbawieni uśmiechu – ich twarze były jakieś inne... i całkiem obce.

Teraz z całego tego tłumu tylko Gilbert był bliski, bo tylko Gilbert był obok, gdy Ludwig dorastał. A był przy nim, Ludwig w pełni zdał sobie z tego sprawę całkiem niedawno, tylko dlaczego, że został ciężko ranny i po dwóch latach służby odesłano go do domu...

Pamiętał, że Gilbert bardzo się pieklił; mówił, że chce tam wrócić, pokazać tym draniom, gdzie ich miejsce, wystrzelać wszystkie naboje w imię Albrechta, który teraz leżał gdzieś tam we Francji, w zimnej ziemi, ale nie mógł, bo rana przywiązała go do łóżka niemal tak mocno, jak ich matkę.

Na samą myśl Ludwig wzdrygnął się i cicho zsunął z krzesła. Stracił wszelką ochotę na odrabianie zadania domowego,

– Gilbert? – szepnął, drepcząc do łóżka brata.

Dopiero co zaszło słońce, a raczej powinno było, bo przez te deszczowe chmury Ludwig nie był w stanie tego dokładnie określić. Było jeszcze wcześnie, ale Gilbert wrócił dzisiaj z browaru bardzo zmęczony i miał położyć się tylko na krótką drzemkę; spał już dobre dwie godziny.

– Co, mały...? – Gilbert mruknął, nie otwierając oczu, jakby jego instynkty były wyczulone na głos Ludwiga.

– Mogę...?

– Chodź...

Ludwig wdrapał się na łóżko, ostrożnie przeszedł nad bratem i opadł na pościel po drugiej stronie, pod ścianą. Oparł się o nią plecami, otoczył kolana ramionami i patrzył przed siebie, marszcząc brwi.

[aph] LatawiecOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz