Morwenna cz. 1

44 8 12
                                    

Czasem najbliższa rodzina może zadać więcej bólu niż łaknący krwi wampir.


Nazajutrz rano Eskel obudził się, słysząc jakieś hałasy dochodzące z korytarza. Szybki tupot stóp oraz podniesione głosy damsko-męskie przybliżały się, to znów oddalały, jakby po korytarzu biegało stado koni.

Wiedźmin nie przejął się tym zbytnio. Będąc u Clearwaterów przez tych parę dni, zdążył przywyknąć do tego, jak zaabsorbowany każdym posiłkiem potrafi być Delacroix. Lokaj pewnie znów rozstawiał służbę po kątach i ganił kucharza za nieprzygotowanie śniadania na czas...

Eskel przewrócił na drugi bok i założył sobie poduszkę na głowę, licząc, że zagłuszy tym irytujące dźwięki niepozwalające mu spać.

Jednak okrzyki i nawoływania, miast nieco ustać, stały się jeszcze bardziej intensywne. W pewnym momencie przeniosły się pod jego drzwi.

– Obudźcie wiedźmina! – krzyczał jakiś męski głos.

Eskel nieznacznie podniósł głowę, nasłuchując.

– Zniknęła! Panienka zniknęła!

Zerwał się na równe nogi jak oparzony. Błyskawicznie narzucił na siebie koszulę, tym razem zapominając już o mieczach, które tkwiły oparte o wezgłowie łóżka i czym prędzej wybiegł z sypialni.

W korytarzu panował okropny rozgardiasz. Wszyscy biegali w tę i we w tę nie wiadomo po co. Kucharz, drapiąc się po łysej głowie, rozprawiał o czymś głośno ze starym ogrodnikiem, który powtarzał raz za razem:

– A nie mówiłem! A nie mówiłem!

Służąca, która poprzedniego dnia porwała Morwennę na spotkanie z baronem, stała w drzwiach jej sypialni i głośno płakała.

– Takie nieszczęście! Takie nieszczęście! – lamentowała, ukrywając twarz w dłoniach.

Delacroix krążył po korytarzu jak oszalały. Jego zazwyczaj nienaganna fryzura była w nieładzie, a guziki eleganckiej koszuli krzywo pozapinane.

– Która z was ostatnia widziała panienkę? No, która?! – krzyczał na młode służące, które przerażone jego oskarżycielskim tonem stłoczyły się pod ścianą. – Przyznać się, która z was dzisiejszego poranka miała zanieść jej śniadanie!

Naprzód wyłoniła się jedna drobna blondynka o oczach okrągłych ze strachu jak dwa talerze.

– A więc kiedy weszłaś do pokoju, panienki już nie było, tak?

Dziewczyna energicznie pokiwała głową.

– Okno było zamknięte? Nie widziałaś tam nikogo?

– No proszę, Delacroix – odezwał się zza jego pleców Eskel – widzę, że oprócz bycia lokajem jesteś też pierwszorzędnym detektywem.

– Nareszcie, wiedźminie. – Delacroix wydawał się zbyt zdenerwowany, żeby mu się odciąć. – Chodź tu i przydaj się do czegoś. Jakbyś jeszcze nie zauważył, panienka dzisiejszego poranka została porwana przez wampira i jest to tylko i wyłącznie twoja wina. Miałeś jej strzec jak oka w głowie, a ty tymczasem śpisz sobie w najlepsze, podczas gdy ona znika z własnej sypialni. Pan Clearwater jeszcze nic o tym nie wie, ale gdy tylko mu o wszystkim powiem, biada twoja.

Lokaj energicznie pomachał ręką, przywołując do siebie młodego stajennego, który do tej pory stał nieco z boku, miętoląc w dłoniach szmacianą czapkę.

– Poślij natychmiast po Straż Świątynną – nakazał Delacroix, posyłając wiedźminowi wymowne spojrzenie. – Przekaż, że mamy tu porwanie. Niech obstawią dom, zanim ta bestia postanowi wrócić po kolejną ofiarę.

Wiedźmin || Dzikie SłonecznikiWhere stories live. Discover now