I

65 12 2
                                    

Znowu obudziły mnie koszmary. Szczerze mówiąc, to dziwiło mnie, że ciągle je mam. No cóż, E1N zginął dość paskudną śmiercią. Widywałem już takie przypadki, ale przy tej sytuacji byłem szczególnie blisko.

Nie pamiętam nawet co mi się dokładnie śniło.

Usiadłem na łóżku i przetarłem oczy. Wciąż było ciemno, ale mimo to zdecydowałem się wstać.

Na tym etapie szkolenia, kiedy było nas już coraz mniej, dostawaliśmy własne pokoje. Nie było w nich nic szczególnego. Tak właściwie to było tu tylko dość duże łóżko, biurko, szafa i mały zestaw do zabicia czasu, nie, żebyśmy narzekali na brak rozrywek. Na zestaw ten składały się książki rządowe, sprzęt do ćwiczeń i album jakiegoś bliżej nie znanego mi zespołu. Nie narzekałem na warunki, w których przyszło mi żyć, bo ci, którzy dopiero zaczynali swoje szkolenie siedzieli w koszarach, które non stop śmierdziały krwią i zgnilizną. Nic dziwnego, całkiem często ktoś tam umierał.

Szkolenie na Genetycznego Czyściciela, w skrócie GC, było formą upodlenia jednostki do tego stopnia, by wyzbył się własnej tożsamości. W końcu perfekcyjny żołnierz nie powinien mieć wad przeciętnego człowieka. Żołnierz GC był silny, mądry, bezwzględny, a jego sprawność fizyczna była celująca. Niektórzy przychodząc tutaj wyróżniali się niesamowitymi umiejętnościami, ale trudy tego szkolenia zniszczyły im psychikę i zostali wydaleni.

Szedłem po ciemnym korytarzu podziemnego budynku, który służył nam za tymczasowe miejsce do życia. Szkolenie trwało cztery lata, a zapisać się na nie mógł każdy, kto ukończył osiemnasty rok życia. Do końca mojego szkolenia zostało już tylko kilka tygodni. Świat zewnętrzny pamiętam tylko z ćwiczeń w terenie i dwóch akcji ratowniczych, do których dopuścili nas instruktorzy. Chodziłem tymi korytarzami od roku i z dnia na dzień coraz bardziej ich nienawidziłem. Czerwono-czarne kolory ścian, mebli i wszystkiego innego co można było znaleźć na terenie całego ośrodka kojarzyły się tylko z trudnymi sytuacjami, których doświadczyłem tu prawie każdego dnia. Zaledwie w tym miesiącu zginęło nas czterech, a jest dopiero dziesiąty maja.

Klikając na panel dotykowy przy drzwiach, usłyszałem ciche wibracje, które przeniosły się na drzwi, otwierając je szeroko. Moim oczom ukazało się oświetlone lobby. Łączyło się ono z dwoma innymi korytarzami, które były poza zasięgiem mojego chipu dostępu, który został mi wszczepiony w dłoń, czterema windami i absurdalnie dużą łaźnią.

– SV7 – Zwrócił się mnie stojący za ladą mężczyzna – Nie za wcześnie na spacer?

Łysy, potężny facet o wrogim spojrzeniu oglądający mało przyzwoite rzeczy na ekranie swojego terminala był tu zarówno recepcjonistą, jak i ochroniarzem. Nikt i tak nie wiedział, po co tu komu ochroniarz, bo samemu dałbym radę rozwalić mordy kilkunastu wrogom, gdyby atakowali mnie jednocześnie, ale dzięki temu miałem przynajmniej, z kim pogadać. Nikołaj, bo tak miał na imię, jako jedyny oprócz dowództwa i żołnierzy o wysokim stopniu mógł posługiwać się tu swoim imieniem. Wszyscy inni, w tym ja, na samym początku dostawali swój numerek i od tej pory do ewentualnego awansu na Wartownika, nie mogliśmy się posługiwać imionami. Nie byłem nawet w stanie sobie przypomnieć mojego prawdziwego nazwiska. Było tylko zamazanym wspomnieniem, wypartym z wieloma innymi przez tortury, jakie tutaj przeszedłem.

– Stul ryj – burknąłem – nie mogę spać.

– Znowu koszmary? Co tym razem? – zapytał, nalewając mi wysokoprocentowego alkoholu do kieliszka.

– Nie wiem. E1N siedzi mi w głowie, paskudny widok. – Wypiłem zawartość kieliszka jednym haustem i krzywiąc usta, przysiadłem na krześle po drugiej stronie blatu recepcjonisty.

Genetyczni Czyściciele - SV7Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz