Rozdział 19.

305 32 1
                                    

ten rozdział jest straaasznie długi, także polecam sobie zrobić herbatkę, albo przerwę w połowie, poza tym bon apetit!

~ Autorka

***

- Kim do diabła jest Amelie?! - syknęła zdenerwowana Catherine Virginia, dolewając sobie herbaty. 

Wraz z Marshamem zajmowali boczny stolik w herbaciarni, serwującej akurat popołudniowy podwieczorek. Vinnie prawie leżała na stoliku z wielką determinacją próbując dostrzec Arthura i nową im poznaną Francuzkę, którzy siedzieli po skosie od nich, prawie na drugim końcu przybytku. Z tłumem ludzi w środku nie było szans na usłyszenie czegokolwiek z ich rozmowy, a nawet to wydawałoby się daremne, bo jeżeli wzrok jej nie mylił, większość konwersacji odbywała się za pośrednictwem notesika i ołówka. Również ten szczegół dodawał do frustracji panny Ascoit - bo jeżeli rozmowa była na tyle tajna by wymagała zapisywania jej, to doprawdy musiała dotyczyć kwestii co najmniej wagi państwowej, a zatem bardzo interesującej.

- Myślisz, że jest szpiegiem? - zapytała konspiracyjnym szeptem, odrywając wzrok od drugiego stolika i odwracając się do Georga. Georga, który równie zainteresowany rozmową, także w większej mierze leżał na stoliku i którego nos wraz z ruchem Virginii, znalazł się być może cal od jej.

A także jego usta.

Szczegół ten zdawał się nie uciec jego uwagi, bo choć światło nie było idealne, dostrzegła z dużą dozą pewności jak jego oczy robią się na raz ciemniejsze niż zazwyczaj, a jego oddech płytszy. Virginia przełknęła i powoli oddaliła się od niego.

Choć nie przebywali w części Londynu popularnej wśród osób z ich towarzystwa musieli zachować odrobinę rozwagi. Zawsze mógł się zdarzyć ktoś kto rozpoznałby Marshama, a przecież całym celem ich operacji było zapobiegnięcie przed wyjawieniem ich nowo odnowionej znajomości światu. Nie istniała raczej szansa by ktoś rozpoznał Virginię, biorąc pod uwagę, że nie postawiła stopy na londyńskim bruku od pięciu lat i w większości wszyscy zapomnieli o jej istnieniu, ale jeżeli coś miało zostać na ich temat wydrukowane, lepiej było nie dolewać oliwy do ognia.

Siedząc w pijalni herbaty, w grudniowe popołudnie, w Londynie, do Virginii powoli dochodziła powaga sytuacji. Choć przez ostatnie godziny wszystkie jej myśli pochłonięte były dotarciem do stolicy jak najszybciej, teraz, będąc w niej nie mogła powstrzymać się przed chwilowym oczekiwaniem na uszczypnięcie. Jakby to wszystko było snem i za chwilę miała się obudzić we własnej sypialni, daleko na północy i rozpocząć kolejny dzień w czasie którego jedyną rozrywką na jaką mogłaby liczyć byłoby towarzystwo jej brata, koni i służby. Raz na jakiś czas pojawialiby się także jej rodzice, którzy musieli zawitać do posiadłości by zwieźć artefakty i pamiątki ze swoich kolejnych podróży i opowiedzieć co im się w ich czasie przytrafiło.

Virginia zawsze wiedziała, że jej rodzice nie są jak pozostali przedstawiciele wyższej sfery. Tytuł szlachecki otrzymał jej pradziadek - choć bardziej adekwatnym określeniem byłoby zapewne "kupił" - i tak od sześćdziesięciu lat jej ród próbował się wpasować do swojej nowej klasy.

Jej zacny przodek był hodowcą koni. I jak słyszała całe życie Virginia, konie te były najszybsze w Królestwie, a zatem i najdroższe. Tym sposobem nie tylko wzbogacił się, dodając do już i tak niemałego majątku, który sam odziedziczył, ale także miał szanse nawiązać znajomości z arystokracją. Znajomości, które w dłuższej perspektywie wciągnęły jego i jego żonę do towarzystwa i pozwoliły w końcu na stałe się w nim zadomowić.

EmmyWhere stories live. Discover now